Bernstein skomponował m.in. dziś dość zapomnianego poza wyspecjalizowanymi teatrami i odbiorcami „Kandyda”, ale też jeden z najważniejszych musicali świata – „West Side Story”, przypomniany w 2021 r. przez bardzo medialnie nagłośnioną ekranizację w reżyserii Stevena Spielberga. Na marginesie: zastanawiam się, po co było to kręcić, skoro nagrodzona 10 Oscarami o 40 lat starsza wersja wciąż przyciąga widzów przed ekrany, tyle że telewizyjne. Może właśnie dlatego? Spielberg się chyba przeliczył, bo owszem, krytyce i branży się podobało (siedem Oskarów to dobry wynik), za to finansowo było słabiej – film zarobił tylko 74,8 mln dol. Ile osób zapamiętało, że to „West Side Story” Spielberga, a nie Bernsteina, to już inna sprawa.

Reklama

A był czas, gdy wielki Leonard był celebrytą (z tą różnicą, że miał niekwestionowane dokonania). Można było o nim poczytać w prasie jak, nie przymierzając, o Marii Callas (tak, kiedyś tacy ludzie fascynowali czytelników prasy kolorowej). Trafiał nie tylko do stałych bywalców sal koncertowych, lecz również do domów zwykłych Amerykanów, prowadząc program, w którym uczył, jak słuchać muzyki. Potrafił przybliżyć nawet najbardziej skomplikowane utwory, wielkie symfonie wytłumaczone przez niego takt po takcie stawały się historiami, których najmłodsi słuchali z otwartymi ustami… A do tego fascynował też prywatnie. Przystojny, zadbany, ubrany zawsze z wyrafinowanym luzem. A i zwrotów akcji w jego życiu nie brakowało. Nic dziwnego, że stał się bohaterem „Maestra” – najnowszego filmu Bradleya Coopera, który zagrał w nim również główną rolę.

CZYTAJ WIĘCEJ W E-DGP>>>