Ulga w Brukseli i Berlinie z powodu zwycięstwa wyborczego Donalda Tuska jest wielka – i przedwczesna. Także nowy premier będzie mocno zorientowany na swoją ojczyznę. A jako partner może okazać się dla UE nawet trudniejszy niż PiS – stwierdził w środę na łamach "Die Welt" warszawskie korespondent tej gazety Philipp Fritz.

Reklama

W jego opinii nowy premier polskiego rządu mocno rozczaruje na Zachodzie każdego, kto się spodziewa, iż: "podporządkuje się on w najważniejszych kwestiach, jak polityka energetyczna, bezpieczeństwa, migracyjna, klimatyczna albo integracja". Co więcej: "Tusk będzie mocniej zorientowany na oczekiwania w swojej ojczyźnie niż na oczekiwania Komisji Europejskiej czy niemieckiego rządu". Tyle prognozy Philippa Fritza.

Politico: Tusk najbardziej wpływowym politykiem w Europie

Reklama

Tydzień wcześniej coś wręcz przeciwnego przewidywał magazyn "Politico", przy okazji uhonorowania lidera PO tytułem "Najbardziej wpływowego polityka w Europie”. Nota bene jego przyznanie komuś, kto jeszcze nawet nie stanął na czele koalicyjnego rządu nieco przypominało casus Baracka Obamy i Pokojowej Nagrody Nobla. Zostawiając na boku polityczną wagę tytułów oraz uhonorowanych nimi polityków, w obu przypadkach zadziałał ten sam mechanizm. W roku 2009 zmęczona wojowniczością prezydenta George W. Busha Europa zachodnia z wielką nadzieją spoglądała na Obamę licząc, iż będzie przeciwieństwem swego poprzednika. Dlatego, choć nie zdążył jeszcze zrobić czegokolwiek na rzecz utrzymania światowego pokoju, przyznano mu na zachętę nagrodę. Zakładając, że tak zmotywowany, młody prezydent zacznie bronić idei pokojowego współistnienia nawet wbrew interesom strategicznym Stanów Zjednoczonych.

Wracając do Donalda Tuska magazyn "Politico" ujrzał w nim: "promyk nadziei dla centrystów na całym kontynencie, którzy z rozpaczą patrzyli, jak siły populistyczne przenoszą się z marginesu do rządu". "Politico" wyraził także nadzieję, iż nagrodzony rozpocznie pojednawczą politykę wobec dwóch najważniejszych państw UE i "napięcia prawdopodobnie ustąpią, a trójka bezpieczeństwa Polska-Francja-Niemcy będzie mogła wrócić do swych obowiązków".

Reklama

Kontrowersyjne wystąpienie Obamy

Jednak z nagradzanymi na wyrost laureatami i ich wdzięcznością różnie bywa. Obama pojechał do Oslo, odebrał nagrodę, zaczął od podziękowań, po czym wygłosił takie przemówienie, że prawnie nikt nie klaskał. "Usprawiedliwiał wojnę, filozofował na temat warunków i okoliczności tak zwanej wojny sprawiedliwej ("just war"). Mówił przede wszystkim o tym, co pokój uniemożliwia, a mniej o tym, co go zapewnia. To tak jakby laureatka Literackiej Nagrody Nobla Herta Müller wpadła na pomysł wyrażenia w swym przemówieniu zrozumienia i swoistej sympatii dla byłej rumuńskiej służby bezpieczeństwa państwowego Securitate" – donosił wówczas z oburzeniem "Süddeutsche Zeitung".

Następnie laureat Pokojowej Nagrody Nobla zdecydował o wysłaniu dodatkowego kontyngentu 30 tys. żołnierzy do Afganistanu. Chwilę później dał zgodę na globalny program odstrzeliwania wrogów USA przy użyciu dronów. W trakcie jego realizacji trup w Afryce, na Bliskim Wschodzie i w Azji Centralnej ścielił się gęsto. Przez jakiś czas media w Europie zachodniej marudziły, ale i tak kochano Obamę, bo nie by Georgiem W. Bushem. Prezydentowi USA z kolei zupełnie nie przeszkadzało szczycić się pokojowym Noblem i jednocześnie na pierwszym miejscu stawiać żywotne interesy Stanów Zjednoczonych.

"Strategiczna klęska oznacza groźbę utraty własnego państwa"

Tu należy wspomnieć, iż waga żywotnych interesów Polski oraz USA wygląda nieco inaczej. Gdy Amerykanie ponoszą klęskę, obywatele są skazani na traumę w postaci hollywoodzkich superprodukcji, ukazujących jacy byli źli i okrutni w Wietnamie czy Afganistanie. W przypadku Polski strategiczna klęska oznacza groźbę utraty własnego państwa. Zaś w XX wieku doszła też groźba biologicznej zagłady narodu. To doświadczenie uczy, co może spotkać Polaków w przyszłości, jeśli dostatecznie nie zadbają o własne interesy.

Nowy rząd i podróż do Brukseli

Tymczasem tak się złożyło, że rząd Donalda Tuska najprawdopodobniej zostanie zaprzysiężony rankiem 13 grudnia. Być może jeszcze tego samego dnia nowy premier poleci do Brukseli najpierw na szczyt UE-Bałkany, po czym zostanie tam na szczyt Rady Europejskiej 14-15 grudnia.
Wiele wskazuje na to, że wówczas zapadną decyzje co do przyszłości przyjętego przez Parlament Europejski projektu federalizacji Unii. Przywódcy krajów UE mogą całą rzecz wyrzucić do kosza, albo też przegłosować zwołanie Konwentu Europejskiego, który zajmie się procedowaniem projektu. Istnieje też opcja odłożenia decyzji na później lub wyjęcia z projektu kilku punktów, uznanych za dopuszczalne traktatowo i możliwe do przyjęcia na posiedzeniu Rady. Wówczas otwiera się furtka do przeforsowania ich w trybie procedury uproszczonej, jaką zawarto w artkule 48. Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej.

To może być najciekawszy szczyt Rady Europejskiej

Gdyby Rada zagłosowała jednomyślnie, wówczas pozostanie już tylko zaakceptowanie zmian, przez ratyfikację ich na poziomie krajowym w czterech piątych państw członkowskich UE.
Zapowiada się zatem najciekawszy szczyt Rady Europejskiej od wielu lat. Zwłaszcza jeśli uświadomimy sobie, o co obecnie w Unii toczy się gra.

Aby to zauważyć należy dostrzec kilka punktów, poczynając od rok 1991 r. i traktatu zawartego w Maastricht. Wówczas Rada Europejska stała się organem UE, w którym zaczęły się zbiegać nici władzy, dające we Wspólnocie właśnie temu ciału kontrolę nad procesem decyzyjnym. To Rada zaczęła kreować wspólna politykę, cedować jej szczegóły na Komisję Europejską oraz zachowała dla siebie ostatnie słowo w każdej sprawie. Zatem niezwykle ważne stało się, kto w Radzie tak naprawdę rządzi.

Ćwierć wieku temu czasy, gdy Francja i Niemcy decydowały niemal o wszystkim we Wspólnocie, wydawały się już nieodwracalną przeszłością. Ambicje aby mieć wiele do powiedzenia okazywały Włochy i Hiszpania. Z kolei Wielka Brytania nie dość że miała - z racji swej siły oraz bliskich relacji ze Stanami Zjednoczonymi - to jeszcze wywalczyła sobie status kraju, który nic nie musi, jeśli nie chce.
A teraz wyobraźmy sobie taki taniec, w który stawia się dwa kroki do tyłu, jedne w bok oraz trzy w przód. Po Maastricht największe kraje Unii dogadały się w sprawie systemu liczenia głosów w Radzie Europejskiej.

"Dzięki Nicei udało się utworzyć struktury unijne"

Podpisany w 2001 r. traktat w Nicei stanowił dwa kroki w tył Niemiec i Francji, wobec reszty - i to nawet z ukłonem. Najlepiej widać to po tzw. "wadze głosów" określającej ich siłę. Zatem po Nicei Niemcy choć były najpotężniejszym ekonomicznie krajem UE posiadały w Radzie 29 głosów ważonych. Dokładnie tyle samo przyznano: Francji, Wielkiej Brytanii i Włochom. Hiszpania dostała 27 głosów. Co najciekawsze tyle samo traktat gwarantował Polsce po wejściu do Unii. Każdy miał też pod ręką prawo weta.

Konstytucja Unii

Wszystkie duże kraje poparły rozwiązania z Nicei, a małe państwa, wyposażone w prawo weta, nie oponowały. Dzięki Nicei udało się utworzyć struktury unijne i ich wzajemne zależności, istniejące do dziś. Ledwo co traktat wszedł w życie Berlin i Paryż postanowiły uczynić trzy kroki w przód. Niecały rok po Nicei kanclerz Gerhard Schröder i prezydent Jacques Chirac wydali w grudniu 2001 r. wspólne oświadczenie, w którym uznali konieczność uchwalenia konstytucji Unii, przy okazji jej rozszerzenia o kraje z Europy środkowej.

Niemcy przejęły rezydencję w Unii

Pod szumna nazwą "Traktatu ustanawiającego Konstytucję dla Europy" kryło się skodyfikowanie wszystkich, dotychczasowych traktatów w jednym oraz reforma Rady Europejskiej wraz z systemem liczenia głosów. Konstytucja okazała się jednak krokiem w bok, bo choć podpisali ją wszyscy przywódcy państw członkowskich, to opór Francuzów i Hollendrów zablokował jej ratyfikowanie.
Trzy kroki do przodu wzięła więc na siebie Angela Merkel, gdy Niemcy przejęły w 2007 r. prezydencję w Unii. Pragmatyczna do bólu pani kanclerze zrezygnowała z budzącej kontrowersje nazwy – konstytucja. Jednocześnie wyjęła, z niej to, co było dla Niemiec sprawą kluczową i przeniosła do nowego traktatu. Przy okazji rezygnując z forsowania dokumentów, budzących kontrowersje światopoglądowe. Z tej okazji rządy Wielkiej Brytanii i Polski nie musiały np. podpisywać Karty Praw Podstawowych. Istotniejsze było to, iż pod egidą Angeli Merkel narodził się Traktat Lizboński i został rektyfikowany w całej Unii (acz w Irlandii musiano urządzić dwa referenda).

Nowy układ sił w Radzie

Jego sednem była to, że na szczytach Rady Europejskiej i podczas posiedzeń ministrów na Radzie Unii Europejskiej zaczął obowiązywać nowy sposób liczenia wagi głosu. Uzależniono ją o tego, ile mieszkańców posiadał dany kraj. Dzięki temu Berlin uwolnili się z więzów Nicei, ale skorzystał na tym także: Paryż, Londyn, Rzym i Madryt. Na czym to polega widać po przeliczeniu wagi głosu na system procentowy. Brzmi okropnie, lecz jest wbrew pozorom proste. Wedel sytemu z Nicei niemiecki głos na Radzie miał wartość 8,4 proc, po Lizbonie już 16,5 proc. Czyli pani kanclerz zagwarantowała Niemcom, iż ich stanowisko będzie ważyło dwa razy więcej.

Francja nie miała nic przeciwko temu, bo zamiast 8,4 proc. dostawała 12,9 proc., Wielka Brytania tyle samo. Włochy 12 proc. (z 8,4)

Jednocześnie zniesiono prawo weta. w ok. 45 dziedzinach i jedynie z powodu oporu mniejszych państw zachowano je w kwestiach najbardziej strategicznych, czyli odnoszących się do polityki: zagranicznej, obronnej, zabezpieczeń socjalnych, podatków oraz kwestii kulturowych.
Nowy układ sił w Radzie sprawił, iż o Unii i jej polityce zaczęły decydować duże kraje.

Polska największym przegranym

W tym momencie największym przegranym okazała się Polska. Traktat Nicejski gwarantował jej grę w unijnej Lidze Mistrzów. Lizbona natomiast odebrała jako jedynemu, dużemu krajowi wagę głosu. Przypomnijmy, iż przed nią waga głosowania Warszawy i Madrytu była taka sama. Po Lizbonie Hiszpania wskoczyła na 9 proc., a waga głosu Polski spadła do 7,6 proc. Będąc w Unii nowym krajem III RP pogodziła się z degradacją do drugiej ligi, co swym podpisem sygnował prezydent Lech Kaczyński.

Przy czym ówczesne elity rządzące - w tym premier Tusk - zaklinały się na wszystkie świętości, że to znakomita sprawa. Robiono to nawet wówczas, gdy z powodu światowego kryzysu w 2009 Rada UE objęła Polskę procedurą nadmiernego deficytu. Przypomnijmy, iż nakazuje ona zmniejszenie rocznego deficytu budżetowego do maksymalnie 3 proc. PKB, a długu państwa do 60 proc. PKB. Objęty tym traktatowym obowiązkiem członek Unii musi ciąć wydatki, podnosić podatki i przede wszystkim zacisnąć pasa obywatelom.

Historia transferu socjalnego

No chyba, że jest w Lidze Mistrzów. W tym samym roku 2009 procedurą nadmiernego deficytu objęto też Francję i Włochy. Jak straszliwie się nią przejęły zauważyć może każdy. Wystarczy prześledzić deficyty budżetowe obu państw oraz wskaźniki ich zadłużenia. Zabawne w tej historii jest to, iż gdyby ktoś w Platformie - powiedzmy w 2013 r. wpadł na pomysł, że aby wygrać kolejne wybory należy Polakom zaoferować transfer socjalny (jaki potem zafundował PiS) i tak by nie mógł. Bruksela czuwała. Na tym właśnie polega jedna z różnic w Unii między Ligą Mistrzów a drugoligowcami. Tym drugim muszą wystarczyć pochwały za gorliwość, publiczne dopieszczenie, prestiżowe, acz nie dające żadnej władzy stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej. Po czym zupełnie niechcący, można oberwać nożem w plecy. Trudno bowiem inaczej nazwać decyzję tak długiego trzymania prymusa w procedurze nadmiernego deficytu (gdy duzi robili co chcieli), by wreszcie zamknąć ją w … czerwca 2015 r. Cztery miesiące później PiS wygrał wybory i mógł rozpocząć transfer socjalny na całego.

W tej historii chyba najzabawniejszy jest naiwny euroentuzjazm, jakim potem wciąż tryskała liberalna opozycja.

Czy dojdzie do całkowitej likwidacji prawa weta?

Gdy takie rzeczy działy się z Polską, Unia Europejska zmieniała się nie do poznania. Opuściła ją Wielka Brytania, Hiszpania znalazła się o włos od secesji Katalonii a Włochy bankructwa. Znów, jak na początku wspólnoty, krajami które skupiły w swym ręku możność decydowania o polityce stały się Niemcy i Francja. Ale i one słabną. Zatem logicznym krokiem do przodu z ich punktu widzenia staje się domknięcie Traktatu Lizbońskiego. Czyli jak planowano już dwadzieścia lat temu - całkowita likwidację prawa weta. Jeśli to nastąpi, wówczas o wszystkim i bez opóźnień będą decydowały państwa z Ligii Mistrzów. Wśród nich Niemcy zdobyły sobie pozycję dominującą, Francja nadal dzierży mandat blokujący, a Włochy i Hiszpania potrzebują stałej opieki oraz wsparcia tych dwóch pierwszych.

Polski - będącej największym przegranym Traktatu Lizbońskiego - w tej lidze nie ma. Próżno też żywić nadzieję, iż zostanie do niej przyjęta przy obecnym systemie liczenia głosów w Radzie UE. Nie po to zmieniano Nicę na Lizbonę.

Atuty Polski

Tymczasem III RP to już nie jest ten sam ubogi petent, co dwadzieścia lat temu. Wystarczy wyliczyć atuty, jakie automatycznie polski premier dostaje do ręki, jadąc na szczyt Rady Europejskiej.
Na początek wymieńmy najszybciej rozwijająca się gospodarkę wśród dużych krajów Unii - wręcz kryzysoodporną. Dodajmy potencjał ludnościowy i strategiczne położenie na kluczowych szlakach komunikacyjnych. Dorzućmy rolę odgrywaną od inwazji Rosji na Ukrainę.

Na dokładkę III RP powinna zacząć uchodzić za jedną z najstabilniejszych i najbardziej umiarkowanych demokracji w Unii. Wystarczy spojrzeć na RFN, gdzie ekstremiści z AfD cieszą się poparciem 25 proc. wyborców, do czego należy też dodać 7-10 proc. poparcia dla lewicowej ekstremy spod znaku sierpa i młota. Albo Francja. Tam poparcie dla umiarkowanego centrum politycznego spada już poniżej 50 proc., bo większość głosów zbiera radykalna prawica albo jeszcze bardziej radykalna, komunistyczna lewica. Włochy zmagają się z pakietem kryzysów, Hiszpanię dotyka niekończący się kryzys rządowy. Holandię chce wyprowadzić z Unii Geert Wilders. Gdzie nie spojrzeć, stary porządek na zachód od Odry trzeszczy w szwach.

Z Donaldem Tuskiem jest jak z Barackiem Obamą

Tymczasem ostatnie wybory w III RP przebiegły wzorowo, przy rekordowej frekwencji, promując polityczny umiar. To daje Warszawie mandat moralny, jakiego jeszcze nie miała. W porównaniu z Europą zachodnią Polska okazuje się po prostu stabilną demokracją, gdy inni tracą równowagę.
Wreszcie ostatni z atutów. Z Donaldem Tuskiem jest jak z Barackiem Obamą. Paryż, Berlin i Bruksela muszą obdarzyć go miłością bezwarunkową, ponieważ jedynym dostępnym dla nich wyborem jest pokochanie Jarosława Kaczyńskiego.

Zjednoczona Prawica jedyne co może, to powalczyć sobie z wiatrakami

Wydaje się zatem, że mając takie karty w ręku, da się grać we Wspólnocie o najwyższe stawki. Niestety cały szkopuł w tym, że po pierwsze należy to potrafić, a po drugie bardzo chcieć. Wreszcie potrzebna jest też wizja przyszłości zarówno Unii, jak i roli jaką Polska powinna w niej odgrywać.
Wizja Jarosława Kaczyńskiego i PiS-u była prosta. "Odwalcie się od nas, a my tak przebudujemy państwo Polskie, że go nie poznacie". Rzecz w tym, iż Traktat Lizboński i pozostałe umowy oznaczały w praktyce, że ani Bruksela ani Berlin nie musiały się "odwalić" i miały dość narzędzi, by przywoływać do porządku drugoligowca, który nie wzbudzał respektu. Efekt końcowy jest taki, że Zjednoczona Prawica nic nie przebudowała i jedynie poupychała w strukturach państwa swoich ludzi. Co zapowiada się na stan bardzo przejściowy. Jednocześnie w Brukseli przegrała większość rzeczy ważnych dla przyszłości Polski. Dziś zaś jedyne co może - to powalczyć sobie z wiatrakami.

Czy Tusk ma ambicje grania w Lidze Mistrzów?

Z kolei Donald Tusk programowo nienawidzi wizji i nie wychodzi poza frazesy, podobnie jak cały jego obóz polityczny. Wszystkie one brzmią, jakby przekopiowano je żywcem z gazet ukazujących się w 2009 roku. Nijak nie odnoszą się do obecnej rzeczywistości, ignorując wielkie zmiany, które zaszły w Europie.

Dopiero więc szczyt Rady Europejskiej w przyszłym tygodniu pokaże, czy nowy premier polskiego rządu ma ambicje grania w Lidze Mistrzów, czy też od razu godzi się na drugą ligę. Tyle, że dalsze pozostawanie w niej, już się zupełnie Polsce nie opłaca.