W naszej ojczyźnie mogliśmy, w tym tygodniu, obejrzeć sobie ni to rekonstrukcję ni to parodię tego, co było naturalnym elementem życia mieszkańców Ameryki Łacińskiej kilkadziesiąt lat temu.

Na tamtym kontynencie nie tylko w republikach zwanych bananowymi, ale też tych większych stanowiło tradycję, iż co jakiś czas starego caudillo („latynoamerykański przywódca wojskowy lub polityczny, mający nieograniczoną władzę” – encyklopedia PWN) wygryzał nowy. Od momentu, gdy zaistniała telewizja, zaczynał od zdobycia jej gmachu. Pałac prezydencki i budynek parlamentu zostawiając sobie na później.

Pełna rekonstrukcja historyczna w III RP miałaby miejsce, gdyby w czwartek o 19.30 na ekranach telewizorów pojawił się, w otoczeniu mundurowych, z cygarem w zębach Donald Tusk. Po czym ogłosiłby przywrócenie demokracji oraz praworządności. Dodając, na koniec np.: „Kraj musi wejść na drogę prowadzącą ku lepszemu losowi”.

Reklama
Reklama

Szturm na TVP

To akurat wzięty pierwszy z brzegu cytat na taką okazję. W oryginale wygłosił go do Wenezuelczyków 4 lutego 1992 r. płk Hugo Chavez, po opanowaniu studia telewizyjnego w Caracas. Bardzo zresztą ciekawy polityk. Kiedy został już legalnym prezydentem w pierwszym z udzielonych wywiadów opisał siebie następującymi słowami: „Dla mnie prawicowy i lewicowy to pojęcia względne. Jestem inkluzyjny, czyli zawieram w sobie wszystko, a moje myślenie obejmuje co nieco tego, garstkę owego i jeszcze trochę tamtego”.

Ale dość latynoskich dygresji - choć dla patrzących z oddali, zagranicznych obserwatorów, Polska może się dziś wydać coraz bardziej takim krajem. Lepiej przejdźmy do sedna,

udany szturm na TVP unaocznił klęskę PiS. Nie z powodu tego, że partia straciła swoją telewizję, którą przekształciła w tubę propagandową. Na dokładkę finansowaną przez budżet państwa, czyli wszystkich podatników, także tych, co budynek TVP z jego zawartością aktualną do obecnego tygodnia, najchętniej puściliby z dymem.

Klęską było to, iż bronić partyjnej zawartości budynku przy ul. Woronicza przybyli, z polecenia Jarosława Kaczyńskiego, jedynie wysoko postawieni członkowie partyjnego aparatu. Natomiast ośmiomilionowy elektorat się nie ruszył.

„Tusk Vision Network”

Specyficznym osiągnięciem rządów Prawa i Sprawiedliwości okazało się bowiem uczynienie z programów informacyjnych telewizji zwanej, znów publiczną (acz raczej nie na długo), czegoś tak pokracznego, że nawet twardy elektorat partii owszem, oglądał, jednak potem przełączał na Polsat, robiąc to aby sprawdzić, co faktycznie wydarzyło się w kraju. Acz ów elektorat taką propagandową narracje lubił, bo przynosiła miłe uczucie satysfakcji. No i wkurzała TVN. A niewiele rzeczy jest na tym świecie, jakie elektorat PiS nienawidzi bardziej od telewizji, którą niegdyś nazywał „Tusk Vision Network”. Choć dziś już się tak nie mówi, bo w tej nazwie są jedynie cenzuralne słowa. Nie oddają zatem odpowiednio emocji pisowskiego elektoratu. Mimo to partyjnej TVP nie bronił. Nawet chyba jej pracownicy nie wierzyli w bajkowe opowieści o wolności słowa, jaką gwarantowała.

Natomiast samo otoczenie przez policję i błyskawiczne przejęcie wpisało się znakomicie w pisowską narrację o tym, że dyktaturę w Polsce tak naprawdę chce zaprowadzić Donald Tusk (oczywiście na zlecenie Berlina). Obecna strona rządowa zrobiła zaś wszystko, co mogła, aby ją uprawdopodobnić. Włącznie z odrzuceniem wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 13 grudnia 2016 r., obradującego wówczas jeszcze pod przewodnictwem prof. Andrzej Rzeplińskiego.

Fakt - PiS ów wyrok zignorował i TVP zawłaszczył. Ale teraz strona, która od ośmiu lat niosła słowo „Konstytucja” na sztandarach i koszulkach, uczyniła to samo.

Zignorowane orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego

Przy czym konstytucji nie złamano w momencie odwołania zarządu TVP, lecz powołując nowy. Jak słusznie wskazał publicysta Wirtualnej Polski, Patryk Słowik, w wyroku Trybunału jasno zapisano, że: „Powoływanie składu organów spółek przez ministra właściwego do spraw Skarbu Państwa naruszyło zasadę niezależności i pluralizmu w sferze zarządzania i struktury mediów publicznych. Władze mediów publicznych – wbrew zasadzie wolności mediów – stały się przez to zależne od organu władzy wykonawczej. Zniesienie zasady kadencyjności zarządów spółek publicznej radiofonii i telewizji, powiązane z zasadą ich powoływania i odwoływania przez ministra, doprowadziło do bezpośredniego podporządkowania zarządów mediów publicznych rządowi. Naruszyło przez to zasadę wolności mediów (art. 14 Konstytucji) oraz istotę konstytucyjnej wolności słowa (art. 54 ust. 1 Konstytucji)” – tyle Trybunał.

To orzeczenie, wydane pod przewodnictwem prof. Rzeplińskiego (do niedawna wielkiego autorytetu dla obrońców konstytucji), dotyczyło działań rządu Beaty Szydło (a kto wydawał jej polecenia, każdy wie), ale brzmi ono niezwykle aktualnie w stosunku do działań Bartłomieja Sienkiewicza (a kto wydawał mu polecenia, każdy wie).

Acz to minister kultury wziął na siebie odpowiedzialność za potraktowanie konstytucji, tak jak Andrzej Kmicic potraktował kolubrynę w powieści jego pradziadka. Chcąc trzymać się prawa, należało bowiem działalność mediów publicznych zawiesić, przynajmniej w sferze informacyjnej, aż do momentu przywrócenia stanu zgodnego z konstytucją, bez jej łamania. Oczywiście wszyscy, którym te media są potrzebne, czyli w pierwszej kolejności politycy, uznają taki postulat za absurd. Prawo bowiem nie może być ważniejsze od ich potrzeb.

Jakie one są wskazuje już kilka niuansów. O pierwszym wspomniała m.in. Magdalena Rigamonti w podcaście Onetu pt. „Zmiany w mediach publicznych”. Jak opowiedziała, bez podawania nazwisk - przed przejęciem TVP ekipę mającą obsadzić programy informacyjne kompletowali politycy z rządzącej koalicji, wydzwaniając do znajomych dziennikarzy. Za przejście do telewizji publicznej oferowali im pensje dużo wyższe niż rynkowe.

3 mld dotacji dla TVP?

Gdy wybrańcy już siądą przed kamerami, to oczywiście zapomną o saldach na swoich kontach i będą wzorcowo obiektywni. Ale na wszelki wypadek pojawił się też drugi niuans, dodany do ustawy okołobudżetowej w środę przez sejmową Komisję Finansów Publicznych. Oddała ona do dyspozycji ministra kultury środki o łącznej wartości prawie 3 mld zł, z możliwością przeznaczenia ich na dofinansowanie mediów publicznych. Wprawdzie, gdy zostało to zauważone, minister finansów Andrzej Domański, zadeklarował podczas debaty sejmowej, iż „pieniądze na TVP są wstrzymane”. Jednakże jakoś tak słowo „wstrzymane” brzmi nieco inaczej niż np. słowa: „zabrane”, „zakazane”, a już zwłaszcza: „inaczej wydane”.

Załóżmy więc sobie hipotetycznie, że minister kultury trzyma w ręku 3 mld zł, co stanowi ponad 60 proc. obecnego budżetu TVP, i bez nich telewizja publiczna wejdzie w agonalne drgawki. To jak mogłaby wyglądać jego prywatna rozmowa z nowym prezesem, rezydującym w gmachu przy Woronicza.

„Kolego wiecie, rozumiecie czasy mamy ciężkie a rząd najjaśniejszej III RP potrzebuje wsparcia medialnego. To już od was zależy, czy dostaniecie ćwierć miliarda, czy trzy miliardy na wypłaty i premie”. To oczywiście bardzo hipotetyczna rozmowa, wzięta całkowicie z wyobraźni. Podobnie jak założenie, iż taki minister kultury musi wiele. Wystarczy, że będzie telewizję oglądał, oceniał, wyceniał i wypłacał.

Nota bene, ciekawe - jak zmieni się oglądalność „odzyskanych” programów informacyjnych, jako że oglądał je głównie elektorat PiS.

Jak zmiany wpłyną na oglądalność TVP?

Może jeszcze parę osób przypomina sobie, że za poprzednich rządów „czyszczono” Program Trzeci Polskiego Radia ze wszystkich, którym się władza nie podobała lub się z niej nabijali na antenie. Po ostatniej z czystek reszta starego składu też pożegnała się z Trójką. Wówczas słuchacze podążyli za swymi, ulubionymi postaciami. Od tego momentu ów kanał radiowym słuchali już tylko posłanki i posłowie PiS-u oraz dziennikarze z prorządowych mediów. Po czym opisywali w mediach społecznościowych, jakiż stał się on znakomity. Ponoć z czasem nawet w to uwierzyli. Natomiast nowych słuchaczy nie przyciągnęli. Czemu miałoby stać się inaczej z kanałami informacyjnymi TVP – nie wiadomo.

Zresztą o wiele ważniejsza jest inna kwestia. Mianowicie czy koalicyjny rząd Donalda Tuska zamierza nadal przywracać praworządność w podobny stylu do tego, w jakim odbił z rąk PiS media zwane publicznymi. Czyli tak, jak to opisał tydzień temu w rozmowie z Jackiem Pałasińskim prof. Wojciech Sadurski, „odchodząc od litery prawa” w imię „przywracania zasad demokracji”. Wprawdzie prawnik ów zaznaczył, że w jego ocenie prawo na czele z konstytucją należy mieć w głębokim poważaniu, w odniesieniu do: „Trybunału Konstytucyjnego, KRS, Rady Mediów Narodowych, Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji”.

Jednakże skoro tak, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby inny, medialny autorytet prawny (a może i ten sam) za tydzień nie rozszerzył definicji łączącej przywracanie demokracji z anulowaniem zapisów konstytucji.

Choćby o artykuł 31, pkt 1mówiący, iż: „Wolność człowieka podlega ochronie prawnej”. Albo artykuł 32: „Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne”, itd., itp..

Jeśli robi się dwa wyjątki czemu nie od razu dziesięć?

Walenie elektoratu pałą po łbie

Ta myśl z każdym kolejnym popisem nowego rządu w stylu odbijania TVP stanie się coraz powszechniejsza. A nawet stary, tłusty pies, jeśli zagnać go w kąt i zacząć tłuc po łbie kijem, w końcu zacznie gryźć. Bo zrozumie, iż inaczej nie przetrwa. Tym razem ośmiomilionowy elektorat PiS nie poszedł za Kaczyńskim, bo nie poczuł się wystarczająco zagrożony. Poza tym TVP tak mocno się skompromitowała, że dawało to moralny glejt na łamanie konstytucji. Jednak jazda po bandzie okazała się tak ewidentna, iż kolejnego walenie pałą po łbie pokaźna liczba prawicowych wyborców może już nie zdzierżyć.

Wystarczy, iż poczują, że jeśli nie zaczną gryźć, to reprezentujący ich interesy stronnictwo nie przetrwa.

I teraz wyobraźmy sobie kraj w takim chaosie, w momencie gdy za wschodnią granicą Ukraina przegrywa wojnę, w USA wybory wygrywa Trump, w Unii Europejskiej trwają prace nad nowymi traktatami, a w świecie tu i tam wybuchają nowe konflikty zbrojne. To tylko mały, bardzo skrócony wykaz wydarzeń, do zaoferowania nam w nachodzącym roku.

Ciekawe, jak sobie planuje radzić z chaosem wewnętrznym w kraju koalicja rządząca Polską, gdy go wygeneruje. Skora sama złożona jest z tylu partyjek, zaś wkrótce co najmniej cztery z nich będą musiały zacząć promować własnego kandydata na prezydenta. A przypomnijmy, że wygrywa wybory ten, kto pozyska minimum 50,1 proc. elektoratu. Zatem bez prawicowego, żaden nie wygra. Musi więc odciąć się od rządu, pogłębiając chaos.

Argumentów za tym, że dalsze pójście drogą, którą wybrał w tym tygodniu rząd Tuska, zakończy się katastrofą dla Polski i to w przeciągu roku, można przytoczyć sporo. Tymczasem w rozchwianym świecie, państwo zamienione w dom, potocznie zwany publicznym, staje się śmiertelnym zagrożeniem dla swoich mieszkańców. Wystarczy spojrzeć jak się cudownie żyło i żyje ludziom na wschód od Bugu. Acz ostatnio też szybko umiera. Jedyne, co do tego można tu dodać, to oczywiście - Wesołych Świąt.

Andrzej Krajewski