Spory między ministerstwem kierowanym przez Barbarę Kudrycką a rektorami wyższych uczelni dotyczą ostatnio z pozoru tego, kto konkretnie ma przygotować strategię rozwoju szkolnictwa wyższego. W rzeczywistości jednak ogniskują się wokół chęci wymuszania na uczelniach prowadzenia takich kierunków studiów, których absolwenci będą potem przydatni dla gospodarki. To w gruncie rzeczy dalszy ciąg wielkiego sporu o rolę uniwersytetu, jaki ciągnie się od pierwszych dekad XIX wieku. Zawsze demokratyczne władze kapitalistyczne domagały się większej "użyteczności" szkół wyższych, a uniwersytety broniły się przed zewnętrzną ingerencją.

Reklama

Kto broni uniwersytetu?

Argumenty przeciwko takiej ingerencji - przeprowadzanej świadomie przez władze lub odbywającej się tylko pod presją opinii publicznej - wytaczał już Alexis de Tocqueville, który po pierwsze obawiał się, że na uniwersytetach ilość zastąpi jakość, a po drugie pisał: "raczej spalę swoje książki, niż zostanę wąskim specjalistą, jak moi koledzy". Podobne poglądy głosił wielki historyk Jacob Burckhardt, który uważał, że opinia publiczna domaga się, by uniwersytety produkowały hydraulików, a nie uczonych, i szydził z opinii "przeciętniaków". John Stuart Mill szedł nawet dalej i postulował ograniczony dostęp do szkół podstawowych, żeby nie kształcić niedouków, a przecież jest on ojcem myśli liberalnej. O co im wszystkim chodziło? O co chodziło następnym pokoleniom wielkich uczonych i myślicieli, którzy bronili i bronią idei "prawdziwego" uniwersytetu?

Wiedza i umiejętności

Nikt nie ma wątpliwości, że niezbędne są rozmaitego rodzaju szkoły zawodowe, które kształcą ludzi, którzy potem będą budowali drogi czy też montowali sieci intenetowe lub leczyli ludzi. Taka potrzeba była już w XIX wieku i ostatnio niesłusznie przez pewien czas na całym Zachodzie lekceważono tego typu kształcenie. Jest to wiedza, którą można określić szerokim mianem technicznej.

Reklama

czytaj dalej



Reklama

Istnieje jednak podstawowy rodzaj wiedzy, która nie ma charakteru technicznego, czyli której nie można zawrzeć w podręcznikach i która towarzyszy kulturze europejskiej od jej początków. Jest to wiedza ogólna o świecie, o ludzkim miejscu na tym świecie, o człowieku, o podstawach matematyki i fizyki. Wiedza na pozór nie przydatna, ale niezbędna, jeżeli cywilizacja ludzka (czy tylko zachodnia) ma się rozwijać.

Spór nie dotyczy tego, czy taka wiedza ma w dalszym ciągu stanowić podstawę tego, co jest wykładane na uniwersytetach, bo na ładnie brzmiące ogólniki wszyscy się zgodzą, lecz tego, czy kształcenie młodzieży w dobrej tradycji uniwersyteckiej jest przydatne dla społeczeństwa i stwarza szanse zawodowe dla tej młodzieży.

Otóż, jest zupełnie niewątpliwe, wbrew tezom głoszonym przez niektórych eskpertów, którzy kierują się poglądami przedsiębiorstw, poglądami często niesprawdzonymi, że absolwenci uniwersytetów znakomicie dają sobie radę w niezliczonej ilości zawodów, z wyjątkiem zwodów technicznych. Absolwenci filozofii są programistami informatycznymi, maklerami i krytykami filmowymi, a to że skończyli filozofię, pomaga im we wszystkich tych zawodach. Jak wiem na podstawie badań amerykańskich bardzo wiele firm chce młodych ludzi, inteligentnych i z dobrym ogólnym wykształceniem, a potem same ich przyuczą do zawodu. Nie chce już rzekomo znających się na rzeczy wąskich specjalistów.

Sztuczny konflikt "burżuja" z "uczonym"

Jednak korzenie tego sporu sięgają głębiej. Otóż liberalno-kapitalistyczno-mieszczańska świadomość jest w gruncie rzeczy wroga kulturze, a w szczególności kulturze wyższej. Jest także niechętna w stosunku do ludzi, którzy się wyróżniają, natomiast popiera jak najdalej idącą uniformizację. Tego obawiali się myśliciele w XIX wieku i tego obawiają Benjamin Barber czy Robert Putnam dzisiaj.

czytaj dalej



Dlatego stale wraca idea walki ze - zdawałoby się - niepotrzebnymi uniwersytetami i postulat ograniczenia szkolnictwa wyższego do dziedzin technicznych. Burżuj nie rozumie, po co komu taki luksus jak uniwersytet, ale na szczęście burżuje jeszcze nie zdominowali do końca naszej kultury.

Doprawdy, cały ten konflikt jest zupełnie zbędny. Przecież nikt nie ma nic przeciwko temu, żeby przedsiębiorstwa wspierały te dziedziny nauki, które wydają im się szczególnie dla nich obiecujące. Nikt też nie ma nic przeciwko temu, żeby osiągnięcia nauki były wykorzystywane w przemyśle, dzieje się tak przecież od bardzo dawna. A zatem uczeni i uniwersytety nie chcą zamknąć się w wieży z kości słoniowej, a przeciwnie, bardzo wiele czynią, w każdym razie mój uniwersytet, dla publiczności niestudenckiej i tak zawsze powinno być.

Użyteczność i bezużyteczność

Natomiast świat jest tak zmienny, że dokładne przewidzenie, jacy wąscy specjaliści będą potrzebni za pięć lat, jest niemożliwe, dlatego lepiej nie zmuszać młodzieży, żeby zamykała oczy na piękno i bogactwo rzeczywistości i poświęcała całe te lata nauce wysoce specjalistycznej dyscypliny.

I argument ostatni: nie jest pewne, czy obywatele oświeceni są lepszymi obywatelami, ale jest pewne, że obywatele szerzej wykształceni są roztropniejszymi obywatelami, gdyż mogą lepiej oceniać całość złożonego świata społecznego, gospodarczego i politycznego. Takich obywateli chcemy na uniwersytecie kształcić i zadania tego nie porzucimy bez względu na to, kto i jakie odmiany presji będzie wywierał.

* Marcin Król, socjolog, historyk idei, współzałożyciel i wieloletni redaktor naczelny pisma „Res Publica"