RADOSŁAW KORZYCKI: Nagroda Nobla dla prezydenta, który tak naprawdę rozpoczyna swoją przygodę ze światową polityką, wzbudziła wiele kontrowersji. Jak Nobel dla Obamy może wpłynąć na politykę zagraniczną Ameryki? Czy nagroda dla prezydenta, który nie podjął jeszcze żadnych ważnych decyzji w tej sferze, nie budzi pana wątpliwości?

Reklama

BENJAMIN BARBER: Oczywiście, że budzi wątpliwości. Rozumiem jednak werdykt Komitetu Noblowskiego. Obama został uhonorowany za nadzwyczajne działania na rzecz wzmocnienia międzynarodowej dyplomacji. Nie można się zgodzić z tymi, którzy uważają, że on nic na tym polu nie dokonał. Chyba jasne jest, że amerykański dialog z resztą świata zszedł na zupełnie inne tory w porównaniu z tym, co było za Busha. I ten trend będzie kontynuowany.

Ale dotąd przyzwyczajeni byliśmy, że nagrodę wręcza się nie za górnolotny język, ale autentyczne dokonania, czy to Wałęsy, Aung San Suu Kyi, czy Shirin Ebadi, która walczy o prawa irańskich kobiet.
I może tu jest właśnie błąd w postrzeganiu i definiowaniu prawdziwych bohaterów walki o pokój. Powinniśmy skończyć z myśleniem, że autentycznymi herosami mogą być tylko dysydenci. Poza tym nie bagatelizowałbym zmiany języka amerykańskiej dyplomacji. To język dostosowany do nowych czasów. To na pewno przyniesie skutki.

Spodziewa się pan, że po Noblu dla Obamy będziemy świadkami epoki dyplomacji „na miękko” albo nawet tego, co się nazywa prywatną dyplomacją?
Między innymi. Przecież to Obama jest architektem dyplomatycznego sukcesu, jakim było uwolnienie amerykańskich dziennikarek w Korei Północnej. Bill Clinton pojechał tam jako osoba prywatna, obdarzona wielkim autorytetem.

Nie zapominajmy jednak, że Clinton jest byłym prezydentem, blisko współpracującym z obecną administracją. Chociażby przez swoją żonę, czyli sekretarz stanu. To już jest konkretne osiągnięcie. Właśnie takiego stylu możemy się spodziewać i w przypadku innych kluczowych dla stosunków międzynarodowych spraw.

Uwolnienie dziennikarek to jednak tylko mały epizod. Czy za pomocą prywatnej dyplomacji można pacyfikować nuklearne ambicje Iranu czy prowadzić rozmowy o rozbrojeniu z państwami takimi jak Rosja?

We współczesnym świecie rośnie znaczenie systemu kompleksowych, międzynarodowych zależności. Od polityki przez biznes po wartości. Maleje znaczenie rozwiązań siłowych. Ameryka pod rządami Obamy nie będzie realizowała swoich celów poprzez wojnę. To już anachronizm. Obama zdaje sobie z tego doskonale sprawę i wie, że nie załatwi sprawy atomu z Phenianem groźbami, jak za czasów Busha. On zaczął od negocjacji z Chinami, bez przesadnej presji (sekretarz stanu Hillary Clinton w pierwszą podróż zagraniczną udała się do Pekinu - red.) licząc, że nuklearne ambicje Korei Północnej ustąpią przed elementarną potrzebą gospodarczej współpracy. Proszę zwrócić uwagę, że Iran też już inaczej mówi o atomie. Na tym jednak nie koniec: nowy prezydent USA za przykładem Ala Gore’a zaangażował się w ekologię. Tymczasem niewielu zdaje sobie sprawę, że w tle konfliktu bliskowschodniego, a konkretnie konfliktu w Gazie - jest właśnie spór o dostęp do wody, czyli konflikt, którego podłożem są problemy ekologiczne. Wojna o wodę może wybuchnąć w Indiach, w Pakistanie. Obama już myśli, jak temu zapobiec. Dobrze, że Norwegowie postanowili wzmocnić jego autorytet.

Reklama

p

Benjamin Barber, amerykański politolog, autor książek "Dżihad kontra McŚwiat", "Imperium strachu" i wydanych niedawno w Polsce "Skonsumowanych"