Dziś otoczenie Tuska śle sygnały: unikniemy takiej miękkości. Niektóre argumenty są przekonujące. Trudno zachowywać ministra biernego lub takiego, który zwodzi przełożonych.

Ujawniony przez DZIENNIK pomysł widowiskowej wymiany najsłabszych ministrów (lub tylko postraszenia, żeby się czym prędzej podciągnęli) nie jest więc zły. Czy premierowi nie powinno się jednak powiedzieć: "Sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało"?

Reklama

Po pierwsze, mści się sposób dobierania członków rządu, owa pośpieszna łapanka ujawniająca słabość kadrową Platformy Obywatelskiej i nieczytelność jej personalnych preferencji. A przecież w następstwie wygranej wyborów Donald Tusk uzyskał gigantyczną władzę. Okazało się, że gabinet cieni mający w teorii szykować polityków do obejmowania funkcji w rządzie był tylko PR-owskim fajerwerkiem. I gdy zapadały pośpieszne decyzje, przesądzały niejasne lub przypadkowe kryteria.

Możliwe, że Cezary Grabarczyk nie nadaje się na ministra infrastruktury. To niezwykle trudny odcinek, na który powinno się posyłać tytana, a nie dobrze wychowanego adwokata, który szykował się do zupełnie innego resortu - sprawiedliwości. Pomyłka wskazywana nawet przez życzliwych Platformie komentatorów była tak oczywista, że w PO pojawiła się spiskowa teoria: Tusk miał mianować polityka nie do końca od siebie zależnego, aby go spalić. Doradca premiera, z którym na ten temat rozmawiałem, oponował przeciw takiej interpretacji. "Przecież klęska Grabarczyka to porażka całego rządu. Z niczego ta ekipa nie będzie tak konkretnie rozliczana jak z długości autostrad" - tłumaczył. A więc jednak wpadka, a nie premedytacja? Nie wiem tylko, co gorsze.

Reklama

Po drugie, mapa wyboru najsłabszych ogniw przekonuje tylko częściowo. Nie jest dobrze, gdy jeden minister (środowiska) nie potrafi zorganizować międzynarodowej konferencji, a inny (obrony) upiera się, żeby latać służbowym samolotem, choć jego rząd wypowiada takim praktykom wojnę. Tylko że ten rząd może mieć już wkrótce większe kłopoty. Czy nikomu nieznany minister finansów nie stanie się w końcu adresatem pytań o naprawę finansów publicznych zastępowaną na razie drobnymi kroczkami? Ta ekipa pokłada wielką nadzieję w marketingu i odnosi w tej dziedzinie sukcesy. Ale Tomasz Lis zdążył już ogłosić w "Gazecie Wyborczej", że w teorii reformatorski rząd zaczyna marnować czas. Lis przywołał między innymi narastającą niecierpliwość Leszka Balcerowicza. Można założyć, że są jeszcze ludzie, którym podstawowa w pierwszych miesiącach zaleta Tuska - "nie jest Kaczyńskim" - już wkrótce przestanie wystarczyć.

A czy Zbigniew Ćwiąkalski to sukces tego rządu? Bez wątpienia to człowiek intelektualnie zdolny udźwignąć resort sprawiedliwości, ale jego podstawowe założenie: być - używając słów samego Tuska - "anty-Ziobrą, a nie lepszym Ziobrą" kryje w sobie niebezpieczeństwo. Wystarczy jeden przestępca wypuszczony pochopnie z więzienia i dokonujący zbrodni, aby miękki profesor prawa stał się obciążeniem. Zwłaszcza że paliwo antypisowskiej propagandy ulega wyczerpaniu.

Ale jest coś jeszcze. W niedawnym wywiadzie dla DZIENNIKA premier zachwalał bardzo kontrowersyjną metodę. Ministrowie przygotowują na własne ryzyko, niczym saperzy, ważne programy, a szef weryfikuje je w ostatniej chwili. W efekcie minister Katarzyna Hall przez długie miesiące mobilizowała personel MEN do pracy nad profilowaniem programu liceów, który już na wstępie został oprotestowany, ale tylko w mediach, przez premiera i najpotężniejszego ministra Grzegorza Schetynę. Potrzebnie to robiła? Niepotrzebnie? Nie wiadomo. Wiadomo, że minister Hall uważana jest za zbyt kontrowersyjną, co może być przepustką do dymisji.

Reklama

Czy nie byłoby lepiej, aby premier sam powiedział i swojej minister, i opinii publicznej, czego oczekuje od edukacji. Przecież Katarzyna Hall, osoba skądinąd wyróżniająca się na tle tej ekipy wręcz gorączkową aktywnością, może się zająć na początku reformą Karty nauczyciela czy bonem edukacyjnym. Reforma szkolnych programów jest sprawą na tyle fundamentalną, determinującą los przyszłych pokoleń, że powinno się ją przygotować z namysłem. Ale to jest decyzja szefa rządu, który musi znaleźć na takie tematy czas - w przerwie między zagranicznymi podróżami.

To samo dotyczy koniecznej skądinąd reformy szkolnictwa wyższego. Albo minister Kudrycka ma rację i trzeba ją mocno wesprzeć, albo racji nie ma i trzeba się jej pozbyć, bo skłóca rząd z profesurą. Prowadzenie obu polityk równocześnie nie jest możliwe. Jak się zdaje, dla premiera nadchodzi czas fundamentalnych decyzji, nie tylko personalnych.

Jeśli Donald Tusk tylko źle rozłożył priorytety, ma możliwość poprawienia kalendarza. Jeśli zamierza rządzić za pomocą sprzecznych sygnałów i przeganiania ministrów, którzy za te sygnały odpowiadają, taka polityka ma krótkie nogi. Może zmęczyć zakochanych dziś w premierze Polaków. I nie służy tymże Polakom niezależnie od tego, kogo obdarzają zaufaniem.