Spory kompetencyjne na szczeblach najwyższych organów władzy w państwie ucichły. Pod tym względem zrobiło się w kraju normalniej. Prezydent nie ma już o co się spierać z premierem. Spory Sejmu z Senatem nigdy nie elektryzowały opinii publicznej i zawsze pozostawały w cieniu przepychanek wewnątrz władzy wykonawczej. Nigdy nie przedostawały się one na pierwsze strony gazet, nikt ich nie rejestrował kamerami telewizyjnymi. Ale spory te istnieją, nie są ani wydumane, ani wirtualne.
To prawda, toczą się na peryferiach naszego życia politycznego, ale peryferyjne to one nie są z całą pewnością. Zaangażowane w nie są trzy filary naszej władzy sądowniczej: Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy i Naczelny Sąd Administracyjny. I to one właśnie nie mogą dojść do porozumienia w zasadniczych dla wymiaru sprawiedliwości sprawach. Mało kto może już dziś pamięta, ale ten spór trwa od 1998 r. To właśnie wtedy prezes Sądu Najwyższego powiedział bardzo dobitnie, że Sąd Najwyższy również ma prawo orzekania o niekonstytucyjności ustaw.
Oczywiście prezes nie zapomniał dodać, że może to mieć miejsce tylko w sprawach oczywistych i niebudzących wątpliwości, co w niczym nie narusza zasadniczej roli Trybunału Konstytucyjnego, ale to wystarczyło do wywołania burzy. Sędziowie TK podnieśli alarm, nie dopuszczając myśli, by ktokolwiek poza nimi mógł decydować o sprzeczności przepisów ustawy z konstytucją. Jeżeli sędziowie Sądu Najwyższego, wydając wyrok, mają wątpliwości, czy przepis jest zgodny z konstytucją, czy nie, powinni pytać o zdanie Trybunał Konstytucyjny za każdym razem.
Odpowiedź z Sądu Najwyższego przyszła błyskawicznie. Pyta o zdanie tylko ten, kto nie wie, a skoro sędziowie SN wiedzą i są głęboko przekonani, że przepis, na podstawie którego mają wyrokować, jest niezgodny z konstytucją, po co mają jeszcze pytać o zdanie trybunał. Przecież mogą pominąć wątpliwe konstytucyjnie przepisy i sięgnąć bezpośrednio do konstytucji, wydając wyrok na jej podstawie.
Do eskalacji sporu doszło, gdy trybunał, orzekając o niekonstytucyjności ustawy, zaczął dyskwalifikować nie tyle same przepisy, ile ich interpretacje. Chodzi tutaj o coraz częstsze sytuacje, gdy zdaniem trybunału to nie sam przepis jest sprzeczny z konstytucją, ale właśnie taka, a nie inna jego interpretacja. Sędziowie SN nie chcą za żadne skarby pogodzić się z narzucaniem im zdania za pomocą takich sformułowań, jak „przepis rozumiany w ten sposób jest niezgodny z ustawą zasadniczą” albo „przepis rozumiany w inny sposób jest z konstytucją zgodny”. Wyraz swemu niezadowoleniu dali nawet w uchwale podjętej w składzie siedmiu sędziów, której nadali zresztą moc zasady prawnej.
Stwierdzili w niej, że „orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego stwierdzające w sentencji niezgodność z konstytucją określonej wykładni aktu normatywnego, które nie powoduje utraty mocy obowiązującej przepisu, nie stanowi podstawy do wznowienia postępowania”. Uchwała ta, zamiast wprowadzić rozejm między zwaśnionymi stronami, rzecz jasna jeszcze bardziej spór zaogniła.
Nie mniejsze emocje wśród prawników wzbudza odraczanie przez trybunał uchylania niekonstytucyjnych przepisów. Moda na tego rodzaju orzeczenia przeszła najśmielsze oczekiwania. Trybunał z regularnością szwajcarskiego zegarka stwierdza, że przepis jest niekonstytucyjny, ale zaraz w następnym zdaniu zezwala, by ten sprzeczny z konstytucją przepis obowiązywał jeszcze, dajmy na to, przez rok.
Sądy buntują się przeciwko takiej praktyce. Z jednej strony nie chcą opierać swoich wyroków na niekonstytucyjnych ustawach, ale z drugiej trybunał przymusza je do takich praktyk. Jakiż sens ma utrzymywanie w mocy niekonstytucyjnego przepisu, gdyby trybunał godził się, że można go nie stosować? – pytają retorycznie sędziowie. Istotnie, sądy, a także urzędy, powinny stosować niekonstytucyjny przepis w okresie wskazanym przez trybunał – płynie odpowiedź z al. Szucha.
Stosować niekonstytucyjny przepis – nie brzmi to dobrze. Zwłaszcza jeśli słowa te padają z ust sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Sędziów, w ręce których ustawodawca złożył trud budowania państwa prawa.