Świat polityki prawdziwie traktuje fundusze dla partii jak furaż dla kawalerii. Zaspokajać one mają nienasycony apetyt polityki na pieniądze, przyoblekany często na dodatek w maskę antykorupcyjnej cnoty. Wie o tym Donald Tusk, gdy decyduje się na ów projekt na przekór całej korporacji polityków, mocno zasiedziałej także w jego partii. Na dodatek okazując w ten sposób jawną nielojalność PSL-owi, finalizującemu właśnie z sejmowym klubem PO negocjacje Dzikowski - Kłopotek nad całkiem innym projektem, znacznie milszym dla korporacji polityków.
Przeciwstawiając się podsypywaniu partyjnego obroku, premier świadomie buduje sobie reputację Don Kichota, który gotów dla idei walczyć z własnym stanem i przeciw własnym interesom. Donald Tusk zwykł często dawać wyraziste znaki mające nam sygnalizować: „Popatrzcie, nie jestem jednym z nich”. Ta hardość jest jedną z jego najlepiej wypraktykowanych technik manifestowania przywództwa. Lecz premier działa na przekór własnym interesom, świadom przecież, że masy parlamentarne i tak uchronią go przed szkodą, jaką mógłby sobie wyrządzić.
Rzecz jest jednakoż uwikłana w jeszcze głębszy paradoks. Owe żądne partyjnego pokarmu zastępy posłów, sekretarzy, członków różnych zarządów i działaczy same biorą w ten sposób na siebie jarzmo poddaństwa. Jak świetnie opisał to swego czasu profesor Paweł Śpiewak - owe ogromne sumy publicznych pieniędzy wpompowywane bez przerwy w partie umożliwiły w decydującej mierze wykształcenie się partyjnych oligarchii. Najmocniej proces ten objął PO i PiS.
Nie byłoby w takim nasileniu tego stanu dziecięcej zależności partyjnych mas od szefa i dopuszczanych przez niego do wpływów partyjnych oligarchów, gdyby nie owe pieniądze. Dysponowanie nimi jest strzeżonym uprawnieniem oligarchii, a kontrola iluzoryczna. I rzecz nie w tym, żeby owe duże pieniądze służyły naprawdę lepszemu życiu przywódcy i oligarchii. Lecz raczej w tym, że taka praktyka służy podporządkowywaniu i uzależnianiu ludzi.
Jeśli często pytamy, dlaczego partie zaludniają takie tłumy przeciętniactwa i labiedzimy w konsekwencji nad bylejakością polityki – to trzeba być świadomym, że jedną z przyczyn najgłówniejszych jest prawo o partyjnych subwencjach. Wziąwszy pod uwagę dzieje kariery politycznej - bez wątpienia wybitnego ojca owego ustawodawstwa – całą tę sytuację nazwałbym chętnie paradoksem Dorna. Jeśli więc za sprawą bezpiecznej hardości premiera nastąpi jakieś ograniczenie wysokości subwencji – to i tak będzie to więcej, niż należałoby oczekiwać.
Subwencjonowanie partii ma bowiem to do siebie, że o ile łatwo go wprowadzić, to niemal nie sposób znieść. Partyjni przecież posłowie traktują takie próby niemal jak wydzieranie im ojcowizny. Zmniejszenie olbrzymich obecnie kwot byłoby jakimś aktem pokory wobec społecznych dolegliwości czasu kryzysu gospodarczego. Jednak dla istoty systemu politycznego nie będzie mieć istotnego znaczenia. Nie wyleczymy w ten sposób choroby nękającej nasze partie. Pozostanie także stan nierównowagi blokujący wejście na polityczny rynek nowej konkurencji.
Uczciwa konkurencja w polityce wymagałaby co najmniej otwarcia zatrzaśniętych w praktyce dróg do otwartego finansowania polityki przez obywateli, na przykład przez odpis podatkowy, podobny do 1 proc. dla organizacji pożytku publicznego. A także nie przeciwstawimy się niszczącej dla cnót republikańskich i demokratycznych inwazji popkulturowej reklamy politycznej. Tu – wzorem Francji – jedynym rozwiązaniem jest twardy i całkowity zakaz komercyjnej reklamy polityki. Tak samo jak wódki i papierosów. Bo przecież zła polityka jest dużo bardziej szkodliwa.