Nie sądzę, aby prezydent wygłaszając orędzie dotyczące stanu gospodarki, robił coś dziwnego. Że zostanie oskarżony, iż wpisuje się w kampanię PiS wyborczą do europarlamentu? A co to za nowość? To oczywiste, że prezydentura Lecha Kaczyńskiego jest zaangażowana nie tylko ideowo, ale i partyjnie. Nie jest to na świecie żaden wyjątek. Modele prezydentur są różne. Czym bardziej aktywna głowa państwa, wychodząca poza przecinanie wstęg na wystawach kwiatów, tym mocniej bywa utożsamiana z konkretnym kierunkiem politycznym.

Reklama

Oczywiście odpowiedzią są oskarżenia, które w ustach Stefana Niesiołowskiego brzmią brutalnie (nazwał prezydenckie orędzie „PiS-owskim bełkotem”). W tych zarzutach można dostrzec racjonalny pierwiastek, i to nawet dla samego zainteresowanego. Być może mocne zaangażowanie po stronie ugrupowania brata zawęża w wielu wypadkach jego naturalny elektorat. Ale czy w tym wypadku też? Bo akurat na to orędzie można spojrzeć inaczej. To prawda, Lech Kaczyński stał się głównym mówcą opozycji w eurowyborach, głośniejszym niż spot o Misiaku. Ale równocześnie zaczął wielką grę na własny rachunek.

Kilka dni temu komentując zapowiedź Jarosława Kaczyńskiego, że jego brat wystartuje, napisałem: ta kandydatura ma szanse w ciężkich czasach. Czy można się dziwić, że prezydent stara się wytworzyć wrażenie, że czasy już są ciężkie, na co ma zresztą poszlaki, choćby pesymistyczne prognozy Komisji Europejskiej. I że próbuje skupić wokół siebie elektorat nie patriotyczny, nie narodowy (choć ten przy okazji także), ale socjalny. Od pracowników zagrożonych przedsiębiorstw po niektórych japiszonów, którzy będą nagle chcieli, aby to państwo pomagało im aspirować do klasy średniej. A ostrożna kuracja ministra Rostowskiego raczej takiego wsparcia nie przewiduje.

To więc nie tylko efektowne wejście Lecha Kaczyńskiego do walki o miejsca w Brukseli i Strasburgu. To początek jego kampanii prezydenckiej. W 2005 roku obóz Kaczyńskiego musiał skrzykiwać koalicję wyborców socjalnych dosłownie w ostatniej chwili. Tym razem prezydent nie chce powtórzyć tego błędu. Przy okazji jest to zgodne z jego najgłębszymi przekonaniami.

Reklama

Gdy rozpisać to, co mówił Kaczyński, na szczegóły, można tam znaleźć dwa wątki. Pierwszy – tezę, że rząd karmi społeczeństwo zbytnim optymizmem. Coś, co Donald Tusk próbował potem kontrować opowieściami typu: „Jak Polacy mają uwierzyć w samych siebie, skoro ich przywódcy nie wierzą?”.

Choć premier ma rację, że żadne dane zatajane nie są, prezydent może wskazywać na realne fakty. Rząd i PO odłożyły prace nad nowelizacją budżetu na po wyborach, choć to, że obecne dochody nie wystarczą, wie już każde dziecko. Powiedzmy uczciwie: zrobiłaby tak każda partia przy władzy. Ale też każda opozycja by to wykorzystała.

Drugim wątkiem orędzia Kaczyńskiego było sugerowanie własnych recept. Są to, upraszczając recepty PiS-owskie: zwiększenie budżetowego deficytu i próba nakręcania koniunktury. „Apeluję do rządu, aby nie kontynuował mechanizmu obniżania wydatków” – mówił prezydent. Ponieważ martwił się równocześnie, czy nie wzrosną podatki, opcja jest jednoznaczna: powiększanie długu. Recepta znana z wielu krajów, a odrzucana przez polski rząd. Odrzucona po raz kolejny – w sympatyczny i ogólnikowy sposób przez premiera, potem zaś w suchy i wojowniczy przez ministra finansów.

Reklama

To oczywiście nie wyklucza bardziej szczegółowych pretensji do rządu: o umiejętność przewidywania wskaźników, wykorzystywanie unijnych środków, o pomocowe programy dla firm. Ale w zasadniczym sporze dopiero historia pokaże, kto lepiej zrozumiał naturę tego kryzysu. Podczas kryzysów poprzednich czasem efekty przynosiła recepta PiS-owska, a czasem platformerska (rzadko kiedy występowały zresztą w stanie czystym).

Z punktu widzenia politycznego interesu prezydenta postawienie na strategię „ciężkich czasów” jest za to tyleż uzasadnione, ile ryzykowne. Uzasadnione, bo lepszej broni prezydent przeciw ekipie Platformy nie znajdzie. A ryzykowne, bo jeśli grobowe prognozy się nie potwierdzą, to trzpiotowate maksymy Donalda Tuska besztającego z sejmowej trybuny czarnowidzów znajdą potwierdzenie przy urnach.