Michał Karnowski i Piotr Zaremba: Wróćmy do pana skomplikowanych relacji z braćmi Kaczyńskimi. Z prezydentem, sądząc z poszczególnych anegdot, układało się gorzej.
Kazimierz Marcinkiewicz: Ależ ogólnie było całkiem poprawnie. Oczywiście dochodziło do różnic zdań, na przykład w kwestii wymiany ambasadorów, nominacji w wojsku i powstawały zatory, których ja bardzo nie lubię. Zawsze powtarzałem, że w państwie trzeba podejmować bardzo szybko decyzje i państwo nie ma czasu na zwłokę. Oczywiście wielokrotnie prezydent powtarzał mi, że uważa, iż premierem powinien być jego brat, a nie ja. Taka jest ta braterska miłość. Później nawet dodawał, że choćby na jakiś czas, bo mówił: „Jarosław nie ma zdrowia do takiej pracy jak ty pracujesz, ale wiesz – ciągnął – pozycja byłego premiera w państwie to już pozycja na całe życie”.

Reklama

W czerwcu dostałem informację, że w Pałacu Prezydenckim odbywają się spotkania różnych ludzi z PiS-u, z tak nazwanego przeze mnie zakonu PC w sprawie zmiany premiera. To tam podjęto decyzję, żeby mnie odwołać, żeby dokonać zmiany na Jarosława. Ale samego Jarosława na tych spotkaniach nie było. Uzgodniono cały plan działania bez niego i chyba poza nim. Do kancelarii miał przyjść na kolejnego wicepremiera Przemysław Gosiewski, żeby Jarosław Kaczyński nadal zajmował się partią i tylko najważniejszymi sprawami w państwie. Prezydent miał zastąpić premiera w wielu kwestiach dotyczących spraw zagranicznych, a Gosiewski – zarządzać państwem i kancelarią w taki sposób, żeby Jarosław Kaczyński miał możliwość podołania tym wszystkim obowiązkom przy swoim niezbyt dobrym zdrowiu.

Kto był autorem tego planu?
Przemysław Gosiewski, i oczywiście pan prezydent.

Ale kto jeszcze?
Nie mogę powiedzieć.

Wynika z tego, że miał pan swoją siatkę informatorów.
Musiałem mieć. Byłbym niepoważnym premierem, gdybym nie wiedział, co się w państwie dzieje.

W państwie? PiS to jednak nie państwo.
Z analizy, jaką przeprowadziłem z moimi współpracownikami, wynikało, że albo dokonają tego w lipcu, albo w styczniu następnego roku. W lipcu – dlatego, że wakacje to dobry czas do tego typu zmian. Burze są łatwiej strawne w czasie wakacji. Ale myślałem, że przed wyborami samorządowymi taka zmiana mogła być kosztowna. Więcej przesłanek wskazywało wtedy na to, że to się stanie dopiero w styczniu następnego roku już po wyborach. Więc uznaliśmy, że trzeba budować moją jak najsilniejszą pozycję i stąd różne działania w Europie, różne objazdy kraju. Wiedzieliśmy, że im będę silniejszy, tym trudniej będzie dokonać tej zmiany. Myślę, że dopiero historia z odwołaniem Gilowskiej i powołanie Pawła Wojciechowskiego na ministra finansów zmieniła stanowisko samego Jarosława wobec mnie. On wtedy podjął decyzję o mojej dymisji.


******


Miał pan poczucie, że Jarosław Kaczyński może się z panem rozstać? Były spory, oznaki niezadowolenia?
Formalnie było ich niewiele. Już te sytuacje opisywałem. A to spór z Naimskim, a to niezadowolenie z działalności wiceministrów skarbu, a to pretensje, że nie wymieniam szefów spółek. Ale nie było żadnego fundamentalnego sporu. Wielu reakcji mogłem się tylko domyślać albo słyszeć o nich z plotek. Kiedyś w Sejmie pojawiła się plotka, że ja chcę za miliardową łapówkę tak zmienić prawo, żeby CitiBank uzyskał w Polsce kolosalne zyski. Wszyscy współpracownicy mówili mi: „Kazik, musisz pójść do prezesa i powiedzieć mu, wyjaśnić, że tak nie jest”. Mówię im: „No, panowie, to jest jakaś totalna głupota. Jaka łapówka? Jakie zmiany prawa? To jest tak niewiarygodna bzdura, że nikt rozsądny nie może w nią uwierzyć? Przecież jestem premierem Polski, a nie republiki bananowej? Kiedy ja w ogóle miałbym mieć czas na łapówki?”.

Kiedy to się działo?
Kwiecień czy maj 2006. Przecież nie mogę iść do prezesa i się usprawiedliwiać
z plotek. Ale w końcu, gdy naciskali, złapałem za telefon i zadzwoniłem. Mówię: „Jarosław, jest taka plotka, ale nie będę ci się z niej usprawiedliwiał, bo to jakaś piramidalna głupota”. „No, nie wiem, czy nie powinieneś” – padła odpowiedź. To ja na to: „Przepraszam, panie prezesie, to już jest pana sprawa, uważam, że nie muszę się z tego usprawiedliwiać”. Byłem zdumiony.


******

Opowiem coś jeszcze – już po przyjściu minister Fotygi do rządu miało miejsce takie dziwne zdarzenie związane z polityką zagraniczną. Do tej pory, gdy jeździłem na szczyty, spotkania europejskie, uzgadniałem politykę poprzez normalne rozmowy. Sam przedstawiałem warunki, rozmawiałem z prezesem i prezydentem. A tu pewnego dnia przed kolejnym szczytem prezydent nie zadzwonił do mnie na komórkę, jak do tej pory, tylko przez nasze gabinety zaprosił mnie na bardzo pilne spotkanie. To było Boże Ciało, musiałem pójść do kościoła na mszę.

Czyli to był już czerwiec 2006 roku.
Tak. Musiałem jeszcze przygotować swoje wystąpienia, mieliśmy rozmawiać między innymi o energetyce. Ale prezydent przez swoje służby nalegał na spotkanie. Nie bardzo miałem jak pójść. Nie rozumiałem, dlaczego to się odbywa przez służby, nie przez telefon. Poza tym zdawałem sobie sprawę, że to istotna zmiana. Że może dojść do tego, że ja przed każdym swoim wyjazdem będę na dywaniku u prezydenta, prezydent będzie ze mną rozmawiał, a następnie wydawał komunikat, że właśnie wydał dyspozycje premierowi. Wtedy nie tylko media zarzucałyby mi, że jestem zależny od prezesa partii, który steruje z tylnego siedzenia, ale na dodatek byłbym zależny od prezydenta. Po prostu nie mogłem sobie na to pozwolić i nie poszedłem na to spotkanie.

Były jakieś reperkusje?
W samolocie pani minister Fotyga, która ze mną leciała, przekazała mi list od prezydenta, w którym wyraził zdziwienie, że nie przybyłem na spotkanie, a jednocześnie dał mi wytyczne na ten szczyt. Znam konstytucję, znałem swoje uprawnienia, wiedziałem, że realizuję politykę rządu w polityce europejskiej, więc przyznam szczerze, że nie wziąłem sobie tego listu do serca.


******


Nie tylko ona, wielu ministrów składało co jakiś czas dymisje, są z tego znani, Zyta Gilowska również, i jakieś tam nawet zachowałem jeszcze w biurku. Nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Pamiętam, że któregoś razu jak przyszła, już nie wytrzymywała napięcia i trudów pracy, naprawdę miała łzy w oczach i tego wszystkiego dosyć – ciężka praca, mało snu, kłopoty w resorcie, jeszcze ataki jakiegoś dziennikarza, niezrozumienie wśród współpracowników i urzędników. Usiadła, zapaliła papierosa, narzeka, opowiada, jakie to jest strasznie ciężkie, no i że ona dalej nie może, że odchodzi, chce spokojnego życia, nie jest w stanie zapanować nad tyloma sprawami, ma już tego wszystkiego serdecznie dosyć, musi myśleć o swoim zdrowiu itp., itd. W ogóle się nie odzywałem, znam kobiety, wiem, że kobieta musi po prostu swoje powiedzieć. Więc siedzę, słucham, kiwam głową potakująco, ze zrozumieniem i milczę. Trwa to pewnie dwadzieścia, trzydzieści minut.
A 6 stycznia na wigilię prawosławną byłem w Białymstoku u prawosławnych, chyba jako pierwszy premier, na ich uroczystościach wigilijnych. Oni byli zaszokowani, nie wierzyli, że to jest w ogóle możliwe, że premier, katolik jeszcze, z prawicowego rządu jest razem z nimi, choć przeważnie głosowali na lewicę. I podarowali mi śliczną ikonę, którą trzymałem za swoim fotelem. Pamiętam, że ta ikona wywołała na premier Gilowskiej wielkie wrażenie, bardzo jej się podobała, ciągle na nią zerkała, wracała, żeby popatrzeć.








































Więc w trakcie użalania się Zyty Gilowskiej nad swoim losem wstałem, wziąłem tę ikonę i mówię: „Zyta, to się tobie podobało, prawda?”, „No, tak, bardzo”, „No to przyjmij to ode mnie. Podoba ci się, prawda?”, „No, bardzo mi się podoba”, „No, to jest twoja”, „Poważnie? No, to bardzo ci dziękuję, no jesteś super, no to fajnie, no to ja już lecę, pa”.


******

A nie bał się pan, że nie zapanuje nad wicepremierami. Oni byli liderami partii, pan - nie. Mogli załatwiać mnóstwo rzeczy poza panem - z Jarosławem Kaczyńskim.

Od początku do końca, do ostatniego dnia, do ostatniej Rady Ministrów nie spotkałem się z żadną niesubordynacją wicepremierów. Nie oddawałem nikomu pola. Problemy były groteskowe, na przykład z panem Wiecheckim – LPR-owskim ministrem gospodarki morskiej, który zaczął nachodzić moich współpracowników z jakimiś głupimi pomysłami. A to, że ma za mały gabinet polityczny, za mało sekretarek, nie wie, dlaczego jeździ starą lancią, a nie nowym bmw, tak jak premier Giertych. Nagminne pretensje o to, że on jako minister nie jest paniskiem. Dramat.