W latach 90. wielu ludzi sądziło, że polityczna klęska Żelaznej Damy oznacza kres brytyjskiego eurosceptycyzmu. Bardzo się jednak mylili. I musiało minąć wiele lat, zanim dotarło do powszechnej świadomości, że niezależnie od tego, kto wygra wybory za kanałem La Manche, stosunki między Wielką Brytanią a Unią Europejską zawsze będą trudne. Te relacje nadal się pogarszały, kiedy premierem został Tony Blair, jeden z najbardziej proeuropejskich przecież polityków w Zjednoczonym Królestwie.
Lider zwycięskiej Platformy Obywatelskiej Donald Tusk powinien wyciągnąć wnioski z lekcji brytyjskiej. Pod koniec lat 90. najważniejszą kwestią polityczną w Wielkiej Brytanii było euro. Przewiduję, że podobne znaczenie ta kwestia będzie miała przez najbliższe cztery lata w Polsce. Wiemy, że Tusk opowiada się za przyjęciem euro, ale nie inaczej było przecież z Tonym Blairem. Bo liczy się nie to, czego by sobie życzył przyszły premier ani nawet czy Polska spełni warunki konwergencji (Wielka Brytania spełnia je od bardzo dawna) - liczy się przede wszystkim to, czy Donald Tusk potrafi przygotowa grunt polityczny pod wejście Polski do strefy euro. Względy polityczne są tu o wiele ważniejsze od ekonomicznych.
Nie chcę negować ani bagatelizować skutków przynależności do strefy euro, w wielu krajach całkiem sporych, ale nie zapominajmy nigdy, że według ekonomistów unia monetarna powinna być na dłuższą metę neutralna. Sądzę, że jeśli operacja ta zostanie dobrze przeprowadzona, to w tak dużym kraju jak Polska skutki ekonomiczne przejścia na euro nie powinny wymknąć się spod kontroli.
Cały czas pozostaje jednak sfera polityczna. Donald Tusk znajduje się w o wiele korzystniejszym położeniu niż następcy pani Thatcher. John Major, jej bezpośredni sukcesor na stanowisku premiera, niedługo po objęciu urzędu musiał negocjować traktat z Maastricht, a tymczasem Tusk odziedziczy traktat już wynegocjowany. Nie musi się więc zajmować pierwiastkami kwadratowymi czy tzw. mechanizmem blokującym z Joaniny. Może od razu zakasać rękawy i zabrać się do roboty.
Były kanclerz Niemiec Helmut Kohl przekonywał, że rzeczywiste wpływy polityczne w Unii Europejskiej nie mają nic wspólnego z siłą głosu - liczy się zdolność do zawierania skutecznych koalicji. A zdolność tę mają tylko kraje postrzegane jako skłonne do niekonfrontacyjnej współpracy. Ale jest jeszcze jeden warunek: trzeba odgrywać bardzo aktywną rolę na wszystkich polach integracji europejskiej. Państwa, które wybierają z europejskiego jadłospisu tylko to, co im najbardziej smakuje, nigdy nie będą traktowane jako wiarygodni partnerzy.
W kontekście polskim oznacza to, że przystąpienie do strefy euro ma ogromne znaczenie. W założeniu euro miało być wspólną walutą całej Unii, ale tak się przecież nie stało. Sprawa jest o tyle drażliwa, że granica strefy euro pokrywa się mniej więcej z dawną żelazną kurtyną. Gdyby Prawo i Sprawiedliwość ponownie wygrało wybory, mogłoby dojść do utrwalenia się tego podziału. Z podobnym mechanizmem mieliśmy do czynienia za czasów rządów Tony’ego Blaira: kiedy Wielka Brytania postanowiła pozostać przy swojej walucie, w jej ślady poszły Dania i Szwecja. Jeśli Polska wybierze złotówkę, może się okazać, że kilka krajów środkowej i wschodniej Europy uzna tę drogę za korzystniejszą dla siebie. I w miejscu żelaznej kurtyny w Europie stanąłby nowy mur.
Może zatem zwycięski Donald Tusk postanowi grać na zwłokę, jeśli temat euro stanie się dla niego niewygodny? Nie byłby to jednak dobry pomysł, ponieważ po pewnym czasie dalsze opóźnianie decyzji w tej sprawie będzie się wiązało z utratą wiarygodności. Sądzę, że za tej kadencji nowego parlamentu Polska będzie musiała podjąć oficjalną decyzję. W połowie lat 90. ówczesna prezes Narodowego Banku Polskiego Hanna Gronkiewicz-Waltz powiedziała mi, że chciałaby, aby Polska przyjęła wspólną europejską walutę już w 2002 roku. Na przystąpienie do Unii Polska musiała zaczekać do roku 2004, więc najwcześniejszą realistyczną datą wydawał się wtedy rok 2006, jednak decyzję ciągle odwlekano.
Jeśli do końca tej kadencji Sejmu, czyli do 2011 roku, nie poznamy oficjalnej daty wstąpienia Polski do strefy euro, to opinia publiczna i rynki finansowe uznają, że euro nigdy nie zastąpi rodzimej waluty. Właśnie takie przekonanie już od jakiegoś czasu panuje w Wielkiej Brytanii. W tym momencie Polska korzysta na oczekiwaniach rynkowych, że do zmiany waluty jednak dojdzie. Z moich dotychczasowych doświadczeń wynika, że tego rodzaju oczekiwania mają charakter zero-jedynkowy - albo są, albo ich nie ma. Po zmianie nastrojów, która z reguły jest bardzo szybka, występuje mechanizm samospełniającego się proroctwa.
Dawniej moi przyjaciele z kontynentu ciągle mnie pytali: "Kiedy Wielka Brytania przyjmie euro?". Ale parę lat temu nagle przestali pytać. Ludzie i rynki finansowe oswoili się z myślą, że Zjednoczone Królestwo może nigdy nie przystąpić do strefy euro. I coś podobnego może spotkać również Polskę.
Polska w strefie euro miałaby pozycję polityczną porównywalną do francuskiej, niemieckiej, włoskiej i hiszpańskiej, niezależnie od liczby miejsc w Parlamencie Europejskim. Polska pozostająca poza strefą euro zawsze będzie jedynie uciążliwym partnerem, wiecznie narzekającym i niezadowolonym ze swoich małych wpływów w Unii. Dlatego możemy się wprawdzie bawić w pierwiastki kwadratowe, siłę głosu i budżetowe przeciąganie liny, ale najważniejszym zadaniem Donalda Tuska jest wywalczenie dla Polski miejsca w politycznym centrum Unii Europejskiej.