Dla znacznej części prawicy Unia była lewicowym podrzutkiem; trzeba ją było doić, a poza tym ledwie tolerować. Wśród takich nastrojów hasło "Nicea albo śmierć" nie tylko znalazło szanowanego głosiciela, ale zyskało poparcie znacznej części klasy politycznej. A kiedy wkrótce potem rząd Millera zaaprobował jednak, rozsądnie, nowy traktat unijny - nastąpiła mobilizacja przeciw niemu.

Reklama

Wchodząc do Unii, Polska uzyskiwała olbrzymie, w niewyobrażalnych dotychczas wymiarach, fundusze pomocowe. Nie o pieniądze, ale o umiejętność ich wydania trzeba się było zatroszczyć. Przede wszystkim jednak zmianie uległa nasza sytuacja geopolityczna.

Pod dwoma względami - od maja 2004 roku Polska jest jednoznacznie częścią Zachodu. Eugeniusz Romer mawiał, że Polska jest częścią Zachodu, a interesy ma na Wschodzie. Tak jest co najmniej od XIV wieku. Ale od czasu trzeciego rozbioru przynależność Polski do Zachodu bywała wielokrotnie kwestionowana. Układ jałtański przesunął nas terytorialnie na zachód, ale zarazem wepchnął w głąb wschodniej cywilizacji politycznej. Teraz Polska nie tylko jest tak bezpieczna jak nigdy od połowy XVII wieku, ale dzięki członkostwu w UE uzyskała też nowe możliwości realizowania swoich interesów na Wschodzie.

Po drugie, stając się częścią wspólnoty europejskiej, weszliśmy do zespołu państw kierujących się we wzajemnych stosunkach regułami innymi niż tradycyjna konkurencja i ścieranie się interesów. Użycie, a nawet groźba użycia siły, militarnej czy ekonomicznej, jest wykluczona. Zasadą jest współpraca i działanie zespołowe; pociąga to za sobą potrzebę wzajemnego zaufania i gotowości do kompromisu.

Reklama

Nie twierdzę, że to bezkonfliktowa sielanka. Ale pół wieku istnienia wspólnoty przyniosło naszemu kontynentowi niebywały rozkwit gospodarczy i było najdłuższym okresem pokoju i stabilności politycznej. "Starzy" członkowie Unii, przyzwyczajeni do dobrobytu i demokratycznego ładu, są tym już nieco zblazowani. Ale my, państwo kresowe, powinniśmy być tej sytuacji doskonale świadomi - i umieć z niej korzystać. Nie dla tak gromko w ostatnich latach głoszonej "obrony" przed fikcyjnymi na ogół zagrożeniami, ale dla promowania historycznych interesów naszej części kontynentu.

W ciągu ubiegłych dwóch lat było jednak inaczej. W polityce Rzeczypospolitej dominowała retoryka i praktyka sprzeciwu, konfrontacji i braku zaufania. Rząd rozumiał tylko dwa rodzaje stosunków międzypaństwowych: konflikt lub podległość. Walczyliśmy więc z całą resztą Unii o możność blokowania zbiorowych decyzji. Jakich? Po co? Tego nikt nie wyjaśniał. Wymyślano księżycowe koalicje: a to z Wielką Brytanią (znanym hamulcowym UE), a to z Francją (ale przeciw Niemcom). Wobec Stanów Zjednoczonych byliśmy ulegli. Nie wypracowaliśmy żadnej tradycji współpracy z kimkolwiek; ostatnio swoją arogancją zraziliśmy nawet Litwinów. Szukaliśmy uparcie tego, co dzieli - aż do stopnia absurdu, jakim była haniebna, samotna odmowa poparcia idei dnia przeciw karze śmierci. I to Polska, kraj podobno katolicki, wypięła się na nauki Jana Pawła II i Benedykta XVI… A przecież i chrześcijańską, i unijną zasadą jest szukanie przede wszystkim tego, co łączy.

Spójrzmy na fakty: jeżeli Niemcy były naszym pierwszym orędownikiem w NATO i Unii Europejskiej - to widocznie widzą wspólne interesy obu naszych państw. Jest jasne, że zależy im na cywilizowanej i stabilnej Europie Wschodniej; a dla nas ten obszar ma znaczenie fundamentalne. Jest na czym budować.
Można się zapewne spierać o dorobek rządów PiS w różnych dziedzinach, ale nie ulega wątpliwości, że polityka zagraniczna była pasmem szkód dla Polski. Wobec Białorusi i Ukrainy byliśmy bezradni i praktycznie bezczynni; stosunki zarówno z Rosją, jak i z Niemcami doprowadzono do najniższego od 18 lat poziomu. Wynik wyborów został przyjęty z ulgą w całej Unii; premier Kaczyński wytykał palcem zadowolenie Berlina - jego współpracownicy niechże mu opiszą entuzjastyczne reakcje w Paryżu, Rzymie, Sztokholmie czy Wiedniu.

Reklama

Dlatego tak mnie cieszą zapowiedzi Platformy Obywatelskiej, że pospieszymy się z ratyfikacją nowego traktatu i przestaniemy się opierać włączeniu do niego Karty Praw Podstawowych. Protesty szefowej dyplomacji Anny Fotygi są kompromitującym wynikiem połączenia manii prześladowczej wobec Niemiec z ignorancją polityczno-prawną; pani minister myli treści i zakresy postanowień Karty.

Platforma nie jest wielkim odkrywcą: wyraża po prostu wolę narodu polskiego, który jest zdecydowanie proeuropejski. Potwierdzają to wszystkie badania opinii publicznej, które pokazują rosnące słupki poparcia dla UE i przyszłego traktatu. Ważne jest, że w PO górę wzięła nareszcie otwarta, nastawiona na współpracę linia Bronisława Komorowskiego (a także Radosława Sikorskiego, który był w konkretnych poczynaniach najbardziej prounijnym ministrem PiS-owskiego rządu).

Miejmy nadzieję, że szybko wytworzą się nowe obyczaje, nowe tradycje - i nowe zaufanie. Polska odzyska Europę dla wspólnych celów. Wróci do UE nie jako uparty i irracjonalny rozbijacz, ale jako państwo, które będzie proponowało nowe projekty i zakresy współdziałania. Marzą o tym choćby Ukraińcy. Unia Europejska czeka na określenie swojej wschodniej misji. To właśnie powinno być naszym zadaniem, a nie wymyślanie patyków wsuwanych w szprychy wspólnego pojazdu.

Zdzisław Najder, publicysta, były dyrektor Radia Wolna Europa