Dziennikarz "Faktu" zadzwonił do szpitala w Rzeszowie, podając się za pracownika biura poselskiego parlamentarzystki z Podkarpacia. Poprosił dyrektora placówki o pilną konsultację u kardiologa.

"Matka pani posłanki ma problemy z sercem" - przekonywał dziennikarz. Jedno zdanie wystarczyło, by drzwi do szpitala stanęły otworem. Błyskawicznie znalazł się wolny termin wizyty u kardiologa i miejsce na koronarografię - zabieg, do którego ustawiają się najdłuższe kolejki pacjentów. To bardzo dokładne badanie żył, które wykonuje się, gdy u pacjenta podejrzewa się chorobę wieńcową. A ta, nieleczona, może prowadzić nawet do zawału.

Reklama

"Normalnie na ten zabieg czeka się rok. Ale wie pan, to już jest moja głowa w tym, żeby sobie z tym poradzić" - uspokajał fałszywego asystenta posłanki dyrektor szpitala Janusz Solarz.

W tym samym czasie przed gabinetem szpitalnego kardiologa ustawiła się długa kolejka. Ludzie, którzy w niej stali, zapisali się na wizytę trzy tygodnie wcześniej. Ci, którzy chcieli wejść do lekarza od ręki, byli odsyłani z kwitkiem. Tak stało się właśnie z Konradem Sobolewskim z Rzeszowa. Gdy poczuł, że jego serce bije nieregularnie, od razu przyszedł się przebadać. Jakież było jego zdziwienie, gdy dowiedział się, że na wizytę u specjalisty musi czekać nawet kilka tygodni.

"Przecież przez taki okres mój stan może się pogorszyć" - mówi przerażony. "Z sercem nie ma żartów".

Żeby dostać się do lekarza bez zapisu, pan Konrad musiałby być spokrewniony z jakimś politykiem. Problemy zdrowotne zwykłych ludzi robią na pracownikach szpitala dużo mniejsze wrażenie - oburza się "Fakt".