MICHAŁ KARNOWSKI: Co czuje minister sportu, który musi patrzeć na pijanego w sztok działacza w Pekinie?
MIROSŁAW DRZEWIECKI:
To samo co wszyscy Polacy - wstyd. To, że jestem ministrem sportu, nic nie zmienia. Fakt, że ktoś, kto jedzie do Pekinu i w olimpijskiej wiosce usypia pijany na trawniku, jest żenujący. Nie mam nic przeciwko temu, żeby działacz czy trener po dobrze wykonanej pracy napił się piwa. Ale czy wszyscy dobrze wykonali swoją pracę? Każdy, kto reprezentuje Polskę za granicą, musi mieć świadomość tego, że jego karygodne zachowanie kompromituje nie tylko jego samego, ale przede wszystkim nasz kraj. Oprócz wstydu czuję też irytację, że są w sporcie tacy działacze, którzy tego nie rozumieją. Z drugiej strony jednak czy tylko w sporcie?

Reklama

Jak usłyszałem jednego z publicystów, który telewizji mówił, że w sporcie jest wszystko fatalne, że tylko dziesięć medali, a reszta go nie interesuje, bo liczy się wynik, to się zdziwiłem. Teraz ja zapytam, kto wysyła naszych piosenkarzy na konkursy Eurowizji i dlaczego od czasów Edyty Górniak tak kiepsko tam wypadamy? Dlaczego polskie filmy nie odnoszą sukcesów kasowych? Media aż huczą od informacji o skandalach, których bohaterami są polscy celebryci. Może działacze biznesu rozrywkowego są równie kiepscy? Takie mamy społeczeństwo, taka jest Polska - w związku z tym nie obrażajmy się na rzeczywistość, tylko weźmy się do pracy.

Celny argument, ale jest i kontrargument. Bo na przygotowanie Eurowizji budżet państwa nie wykłada 186 milionów złotych, a tyle polskiego podatnika kosztowały przygotowania olimpijskie.
To prawda. Ale 264-osobowa reprezentacja Polski została wyłoniona spośród ponad 2000 sportowców. Widocznie tylko na takie wyniki było ich stać. W skali Europy polskie nakłady na sport i tak są niewielkie. Ludzie, którzy trenują i uprawiają sport, mają parokrotnie niższą pensję niż w innych krajach. Nie ma rozbudowanego systemu sponsoringu sportowego. A to przecież inwestycja także w zdrowie społeczeństwa. Jedna złotówka zainwestowana w sport to 6 złotych oszczędności w budżecie ministra zdrowia. Co więcej, nie tylko wydajemy za mało, ale i źle. A proszę pamiętać, że mówimy o sporcie wyczynowym, zawodowym. Po 1989 roku wiele rzeczy się zmieniło na lepsze. Gdy jeżdżę po kraju i widzę te zmiany, jestem szczęśliwym człowiekiem. To jest juz inna, lepsza Polska. Ale w sporcie zmieniło się najmniej chyba. To wciąż archaiczna struktura, a pojedyncze sukcesy to zasługa sportowców, którzy mimo fatalnej kondycji polskiego sportu potrafią wznieść się na poziom światowy.

Ma pan jakiś pomysł, jak to zmienić?
Oczywiście, przygotowujemy konkretne rozwiązania. Teraz przyszedł czas, aby je przedstawić. Teraz, bo wprowadzanie rewolucyjnych zmian na kilka miesięcy przed igrzyskami wprowadziłoby chaos i zaburzyło przygotowania, a działacze i komentatorzy szybko znaleźliby winnego w postaci ministra sportu.

Reklama

Każdy pana poprzednik urzędujący w tym gabinecie mówił, że zniszczy patologie. I im ostrzej mówił, tym gorzej kończył.
Tyle że oni mieli przede wszystkim problemy sami ze sobą. Ja to zrobię naprawdę. Zreformujemy związki sportowe.

Wyrzuci pan wiecznych prezesów?
Nie wyrzucę, tylko wymuszę kadencyjność. Prezes na cztery lata, wybierany maksymalnie na dwie kadencje. Teraz jest tak, że są prezesi, którzy mają staż 15-, 20-, a nawet 28-letni. Jak ktoś tak długo pracuje jako działacz związku, to choćby zaklinał się, że kocha swój sport, to w rzeczywistości on z tego sportu żyje. I niczego dobrego, nowego nie wprowadzi, nawet nie dlatego, że nie chce, tylko dlatego, że nie wie jak, nie widzi potrzeby, nie ma świeżego spojrzenia. Trzeba więc niektórym podziękować, trzeba wprowadzić nowych ludzi. Jak to zrobić? Kadencyjność wymusi naturalną selekcję i rotację. Nawet Episkopat rozważa wprowadzenie kadencyjności proboszczów. Kluczem jest nowa ustawa o sporcie, nad którą pracuję i która do końca tego roku zostanie przyjęta przez parlament.

I wie pan, co pan, panie ministrze, usłyszy? Że autonomia związków jest święta, że nie pan pierwszy chce dokonać takiego zamachu, że niech pan sobie idzie lepiej do siebie. Spodziewam się takich odpowiedzi. Rozmowy ze związkami są bardzo trudne, ponieważ oni słuchają, ale niczego nie przyjmują do wiadomości. Związki są nie tylko autonomiczne, ale mają też swoje federacje międzynarodowe, które bardzo mocno bronią federacji narodowych. I ja to szanuję. Natomiast panowie w związkach sportowych powinni uszanować to, że pieniądze, które rozdziela minister sportu w imieniu skarbu państwa, będą trafiały tylko tam, gdzie są klarowne, transparentne reguły i gdzie wydatek znajdzie swoje odzwierciedlenie w wynikach. 95 proc. związków w Polsce jest w stu procentach finansowanych z budżetu państwa.

Reklama

De facto państwo daje monopol na prowadzenie dyscypliny sportu w kraju danemu związkowi. Ja po prostu pytam: dlaczego państwo ma dawać pieniądze i nie mieć żadnego wpływu, jak są one wydawane? W ustawie znajdą się wytyczne do wzorcowych statutów, a wzory zaczerpniemy ze statutów federacji międzynarodowych. Jeśli jakiś związek uzna, że da sobie radę bez pomocy państwa i nie dostosuje się do jasnych reguł, to nie będę naciskał. Podziękuję im za współpracę i poproszę, żeby jednocześnie wyjęli rękę z kieszeni budżetu państwa. To będzie ich wybór. Nie dopuszczę, żeby jakikolwiek związek, który odrzuci kadencyjność władz, miał pieniądze z budżetu. Nie można się godzić na terror i na to, że związkowcy będą nadal zasłaniać się autonomią. Jeśli są autonomiczni, to niech sobie sami radzą. I myślę, że to będzie skuteczny argument.

Ale w przypadku PZPN argument finansowy może nie zadziałać. To bogaty związek.
Nie wiem, czy w Europie istnieje związek czy instytucja, którego statut mówi np. że aby zwołać walne zgromadzenie delegatów, trzeba to ogłosić na trzy miesiące wcześniej. A tak jest w przypadku PZPN. Krok po kroku zmieniali swój statut, przez co struktura stała się mało przejrzysta, a zasady obowiązujące w związku – niejasne. Liczyło się tylko to, żeby nikt nie mieszał się w sprawy działaczy. Nie dążę do niczego innego, jak tylko do tego, by oni wiernie przepisali statut UEFA. Tego samego oczekuję od innych związków: przyjęcia rozwiązań stosowanych w innych krajach europejskich. Nie mam obawy, że UEFA zawetuje nowy statut związkowy, bo nie będą przecież występować przeciwko swojemu własnemu statutowi! Żeby pójść do przodu, trzeba wszystko wyzerować i wyznaczyć linię startu. Trzeba wykonać taki ruch, by wszystko wróciło do normalności. Walczył z tym Dębski, walczył Lipiec, ale w efekcie dawali tylko pretekst do wprowadzania kolejnych poprawek do statutu, który powinien być zmieniony zasadniczo.

Co oprócz zastosowania dźwigni "pieniądze za zmiany" zamierza pan jeszcze zaproponować?
Jestem za tym, żeby w związkach zmniejszyć liczebność organów wykonawczych. Zarząd nie może jak w przypadku PZPN składać się z 35 osób. W takich warunkach po prostu nie da się sprawnie zarządzać. Organy wykonawcze powinny się składać z trzech do dziewięciu członków w zależności od wielkości związku. Będę też dążył do tego, by sportem zajmowali się menedżerowie sportu, którzy potraktują go jak produkt, który trzeba dobrze obrobić i dobrze go sprzedać. Powtarzam, że rozmawiamy o sporcie zawodowym. I tego nie są w stanie zrobić działacze. Prawda jest taka, że wielu z nich urządziło sobie życie w oparciu o związki, ale z tego niewiele dobrego wynika dla dyscypliny, którą kierują.

Nie wiem, czy nie za bardzo wierzy pan w ludzi. Już sobie wyobrażam te rozmowy kolegów: ja będę jedną kadencję, potem ty, a następnie ja wrócę.
O Michała Listkiewicza mogę się założyć – nie będzie nowym prezesem.

Słyszał pan o bankiecie po meczu z Ukrainą, na którym Listkiewicz powiedział działaczom, że odejdzie, a następnego dnia nie był już taki stanowczy?
Słyszałem. Szanuję Listkiewicza za pewne dokonania w sprawie zdobycia organizacji Euro 2012. Natomiast jeżeli nie dotrzyma warunków umowy, nie będę z nim pracował. Nie będę pracował z żadnym niepoważnym człowiekiem. Rozmawiałem z Platinim i innymi ważnymi osobami i wyraźnie im powiedziałem, że gdyby prezes Listkiewicz nie dotrzymał słowa i nie odszedł, to nie będę z nim pracował. Będą musieli wskazać innego człowieka do współpracy. Podzielają moje zdanie. Podkreślam, że ciężar przygotowań do Euro 2012 spoczywa na polskim rządzie, nie na PZPN, który ani nie zbuduje stadionów, dróg, hoteli, ani nie przygotuje logistyki transportowej, ani nie zapewni bezpieczeństwa kibicom.

Ale chcę zaznaczyć, że piłka nożna nie jest dla mnie jedynym wyzwaniem. Trzeba spojrzeć szerzej: od nowa zdefiniować pola aktywności polskiego sportu. Najbardziej widowiskowe są gry zespołowe, nie tylko piłka nożna. One budzą najwięcej emocji, przyciągają tłumy kibiców, ale i mnóstwo ludzi chce je uprawiać. Są szczególnie ważne dla dzieci, które uczą się w ten sposób zasad rywalizacji, ale i współpracy. Są to sporty całego życia. Dzisiaj w Polsce dzieci nie chcą się bić, nie chcą uprawiać zapasów. Oczywiście nie chcemy mówić, że jedna dyscyplina jest lepsza, druga gorsza, jeśli ktoś będzie chciał, to proszę bardzo. Natomiast trzeba na nowo zdefiniować kierunki aktywności państwa we wspieraniu sportu.

Czyli zaczniecie dawać na sporty masowe więcej pieniędzy?
Absolutnie tak. Chcemy przede wszystkim powiązać dotację budżetową z liczbą zawodników uprawiających daną dyscyplinę i z wynikami.

Sporty niszowe mogą spodziewać się cięć.
Sam pan użył słowa „nisza”.

Ale to oni nam dają medale.
Kto?

Pchnięcie kulą?
To lekkoatletyka, królowa sportu, nieniszowa. Powtarzam: koszykówka, siatkówka i piłka nożna, piłka ręczna. To te dyscypliny skupiają najwięcej dzieci, uczą pracy w zespole. Młodzi ludzie, którzy przechodzą szkołę gier zespołowych, łatwiej się asymilują w każdym środowisku. Ale jeśli podczas gry w piłkę okaże się, że któreś z dzieci ma predyspozycje do skoku w dal, to trener powinien zadbać, żeby rozwijało się w tym kierunku. Proponuję też jeszcze jedną zmianę, która może zachęcić młodzież do sportu.

Dziś budujemy wyniki w oparciu o zgrupowania, które zajmują nawet 250 dni w roku. To oznacza wykluczenie młodego człowieka z życia, z kontaktu z rówieśnikami. Codziennie mają tych samych czterech kolegów, tego samego trenera. Można po prostu zwariować. Amerykanie natomiast szkolą ludzi, którzy zdobywają po osiem medali olimpijskich, a na co dzień są normalnymi studentami, trenują i żyją jak normalni młodzi ludzie. I efekty tego są daleko lepsze niż takiego naszego koszarowania. To trzeba zmienić. Sportowcy muszą być przygotowani do normalnego życia po zakończeniu kariery.

Ma pan na myśli zwiększenie bazy szkoleniowej na uniwersytetach?
Tak. Po Pekinie wiemy, że nie warto wysyłać młodych ludzi na wycieczkę i nie warto ich zmuszać, żeby chcieli być sportowcami. To młody człowiek musi sam podjąć decyzję, czy chce się zająć sportem na poważnie. Dopiero później jest państwo, które ma mu umożliwić dojście na szczyt. Natomiast nie widzę powodu, żeby płacić zawodnikom, których sukcesy kończą się na osiągnięciu minimum kwalifikacyjnego. Wolę, żeby pieniądze dostawał ten, który rokuje nadzieje i ma wszelkie dane ku temu, by zostać wysokiej klasy sportowcem. W polskim systemie finansowania sportu jest jeszcze inna rzecz, która niepokoi. Polscy zawodnicy do 18. roku życia zdobywają medale i są mistrzami świata i Europy, a później dzieje się coś niedobrego, jakby ktoś nożem odciął ich od sukcesów. Ten system jest chory.

Trener i działacze dostają punkty i pieniądze za to, że juniorzy przynoszą wyniki. A więc często zajeżdżają tych młodych ludzi. Nie myślą perspektywicznie, żeby młodych sportowców spokojnie doprowadzić do 20. roku życia, kiedy będą mieli największy potencjał do zwycięstw. W ten sposób polskie dzieci nigdy nie zostają mistrzami jako seniorzy, mimo że byli nimi, gdy mieli 18 lat. W Ameryce się to nie zdarza. System wynagradzania jest więc chory, bo gratyfikuje średnich trenerów, którzy wszystkich poganiają batem. Amerykański trener czy niemiecki, gdy widzi, że z chłopaka może coś być, to prowadzi go tak, by osiągnął sukces w optymalnym wieku i zdobył medal olimpijski.

Czyli kolejna zmiana wiąże się z systemem premiowania.
Też, ale zmienić trzeba cały system finansowania. Celem trenera ma być mistrzostwo olimpijskie, czyli nie to, co jest po drodze: pierwszy w Europie, pierwszy na świecie, ale jako junior. Jak ktoś jako junior jest piąty, nie jest źle, bo przy dobrym prowadzeniu ma szansę za kilka lat być pierwszy na igrzyskach olimpijskich. To wszystko chcę powiedzieć działaczom, trenerom prosto w oczy. Na jesieni zorganizuję kongres polskiego sportu. Zaproszę wszystkie związki i uczciwie przedstawię swoje plany i oceny.

Powiem wprost, że pan Lisowski nie powinien być prezesem. Trzeba mieć odwagę powiedzieć ludziom, że są hamulcowymi. Jerzy Sudoł powinien był zrezygnować nie po tym, jak go media przyłapały na trawniku, ale dużo wcześniej. Wszyscy inni, którzy wiedzą, że – delikatnie mówiąc – mają podobne problemy, niech nie czekają, aż ich media przyłapią, tylko od razu rezygnują, aby nie dawać młodym ludziom fatalnego przykładu.

Lubi pan scenę z "Misia" z piosenką Jarząbka ku chwale trenera?
Znam tę scenę i bardzo mnie śmieszy. Często mi się przypomina. Takie mechanizmy są wciąż obecne w polskich związkach sportowych i w klubach. Choć klubów mamy coraz mniej i są coraz słabsze. W Polsce umarł klub. Kiedyś w Warszawie było tyle klubów, że można było wybierać. Dzisiaj mamy problem, bo nie ma gdzie łowić talentów. Nie ma rywalizacji międzyszkolnej, klubowej. Brakuje współzawodnictwa, zawodów. System edukacji musi się włączyć w system tworzenia lig, turniejów, mistrzostw.

W sporcie zawodowym najważniejsze jest współzawodnictwo – szlachetne, ale współzawodnictwo. Trzeba się zmierzyć z innymi i zdobyć uznanie za odniesione zwycięstwo. Musi być satysfakcja, że ktoś to zobaczył i ktoś to odnotował. Dlatego wokół programu "Moje Boisko – Orlik 2012" chcemy zbudować internetowy portal społecznościowy. | dzięki internetowi chłopak będzie mógł zobaczyć, czy koledzy już przyszli na boisko, jak grają w innych miastach, rodzice będą mogli obserwować swoje pociechy i sprawdzić, czy rzeczywiście grają.

A są w „Orliku” pieniądze na trenera? Bo może być tak, że będzie boisko i nikogo, kto się chłopakami zajmie.
Oczywiście. Sam obiekt sportowy jest cenny, a żeby był jakiś system budujący podstawy sportu, musi być trener - opiekun, który dostrzeże potencjalne talenty i odpowiednio nimi pokieruje.

Przywołajmy inny kultowy film – "Piłkarski Poker". Co z tą korupcją w piłce nożnej? Kiedy ten cyrk się skończy?
Marzyłoby mi się, żeby móc zatrzasnąć drzwi i to, co było złe, żeby zostało za nimi. Dziś wiemy, kto był skorumpowany. Wiemy, że zarzuty prokuratorskie może usłyszeć ponad 200 osób. Ale trzeba to wszystko odciąć i rozpocząć od nowa. Trzeba zmienić władzę, zmienić strukturę finansowania i być bezwzględnym w karaniu. Każdy człowiek, który był skorumpowany, musi zostać ukarany. To zakały środowiska sportowego. Jeśli chodzi o kluby, mamy do czynienia z absurdem: ujawnia się sprawy, które miały miejsce pięć lat temu, i dzisiaj chce się karać klub. A przecież tam są często już zupełnie inni działacze, nowi piłkarze.

Czyli proponuje pan nacisk na karanie indywidualne?
Tak. Jak ktoś zostanie skazany za korupcję, nie ma dla niego miejsca w sporcie. Powiem więcej: zdumiewa mnie to, że ludzie, którym postawiono zarzuty, kandydowali jako delegaci na nowy zjazd.

Czy słusznie postąpił trener Beenhakker z Borucem i innymi?
Jestem człowiekiem doświadczonym. Pamiętam jak Młynarczyk, Boniek i inni byli karani przez trenera za takie zachowanie. Niewątpliwie alkohol nie pomaga w osiąganiu dobrych wyników.

Powtarzam pytanie: Beenhakker zrobił dobrze?
Oczywiście. Być może to największa pomoc, jaką uzyskał Boruc, który jest wielkim bramkarzem, żeby sobie nie zmarnował kariery sportowej. On miał przecież podobne ekscesy w swoim klubie.

Daje pan nadal kredyt zaufania Beenhakkerowi?
Tak. On wprowadza inne, zachodnie standardy. Nawet w sprawie Boruca pokazał, że nie ma tolerancji dla takich zachowań. To ważny sygnał.

Ostatnio głównie przegrywamy.
Ale pierwszy raz awansowaliśmy do mistrzostw Europy, chociaż mamy takich zawodników, jakich mamy. I tak na to patrzmy. To jest bardzo dobry wychowawca, odpowiedzialny człowiek i ceniony trener.

A co z prezesem PZPN? Będzie nim Piechniczek?
Nie jestem od tego, żeby wskazywać prezesa PZPN. Ale uważam, że w żadnym wypadku nie powinien nim być Listkiewicz albo ktoś z kompanii, która dzisiaj jest w zarządzie.

Ale pana wsparcie Piechniczka jest?
Jeżeli zostanie wskazany Piechniczek, uważałbym, że to dobry wybór. To uczciwy człowiek, który ma osiągnięcia w sporcie. Radziłbym tylko nowemu prezesowi, żeby zbudował zarządzanie związkiem na zasadach menedżerskich i otoczył się ludźmi, którzy są zawodowcami. Działaczy natomiast dopuszczał do dyskusji, jeśli będzie mowa o samej piłce, a nie o zasadach funkcjonowania związku. Idę o zakład, że 97 proc. działaczy nie ma o tym zielonego pojęcia, chociaż ich zdaniem znają się na medycynie i w ogóle na wszystkim.

Trochę jak na Euro 2012.
Podobnie. Chcielibyśmy pięknie wyglądać i mieć wspaniałe warunki, żeby się pokazać tym, którzy przyjadą jako kibice i goście na Euro 2012, z jak najlepszej strony. Ale to nie jest klucz do sukcesu. Na przykład w Atenach wybudowano obiekty sportowe na igrzyska, ale infrastruktura się nie zmieniła, tak samo się jeździ jak przed olimpiadą. Uważam, że trzeba naciskać w sprawie autostrad, infrastruktury, rozbudować porty lotnicze, koleje, hotele, metro, bo wizja twardej daty 2012 mobilizuje. Ale najważniejsze są obiekty sportowe.

Nie umiemy podpisać umów z wykonawcami autostrad, nie umiemy powiedzieć, że ceny poszły w górę i trzeba to zaakceptować. Zamiast tego mamy bajania o zmowie cenowej. Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego kilometr autostrady w Polsce kosztuje dwa razy tyle co w Niemczech, dlaczego kilometr warszawskiego metra jest dwukrotnie droższy niż w Hiszpanii? Po zamknięciu projektu Pekin 2008 ceny surowców znacznie spadły. Wykonawcy uważają, że termin Euro 2012 spowoduje, że zgodzimy się na horrendalnie wysokie ceny. A tak nie będzie. Stąd pomysł, żeby firmy chińskie, które zakończyły budowę infrastruktury na tegoroczne igrzyska, wzięły udział w polskich przetargach. To daje szansę na realizację naszych inwestycji dużo taniej. Na przykład wybudowanie kilometra autostrady w Chinach kosztuje między 3 a 5 mln dol.

To mi wygląda na straszak, metodę na zbicie cen.
Chińczycy jak inni muszą wygrać przetargi, czyli spełnić wszystkie wymogi, jakie obowiązują w Unii Europejskiej. My im damy tylko gwarancję, że będą traktowani na takich samych zasadach jak inni uczestnicy przetargów. Strona chińska poważnie potraktowała nasze sygnały. Stąd moja wspólna wizyta z premierem Schetyną w Pekinie i spotkanie z przedstawicielami największych firm budowlanych. Tam, gdzie pojawiają się oferty chińskich firm, ceny spadają o 30 proc. Poza tym nie można nie zauważyć, jak bardzo Chiny się zmieniają. Prawo organizacji igrzysk było największym darem, jaki świat mógł im zaoferować, bo to dla nich największy skrót w dochodzeniu do wolności.

Z moralnego punktu widzenia te igrzyska były trochę kontrowersyjne. Niektórzy mówili: toksyczne.
Zobaczymy. Przypomnę, jak my dochodziliśmy do wolności, jak partii komunistycznej w Polsce też się wydawało, że jest w stanie wszystko opanować. A każde otwarcie na świat zostawia ślady. Ten ślad jest w Chinach po igrzyskach bardzo widoczny.

A jaki ślad zostanie u nas? Jaka pamięć po tych dziesięciu medalach?
Wyjeżdżając do Pekinu, wiedziałem, że to będą dla wszystkich krajów najtrudniejsze igrzyska. I tak było. Amerykanie zmienili na własny użytek zasady rankingu medalowego. Dzięki temu znaleźli się na pierwszym miejscu, bo łącznie zdobyli najwięcej medali. A przecież zawsze złote były najważniejsze - to one decydowały o miejscu w klasyfikacji i tu wygrały Chiny. Popatrzmy na wyniki Rosji - to samo. Chińczycy pokazali, co potrafią. Już w Atenach mieli najlepsze wyniki w historii, a teraz ten rezultat poprawili.

To samo z Anglikami - przeznaczyli pieniądze, środki. I mają efekt. Proszę spojrzeć, co się stało z Grekami w Pekinie. Mieli dużo medali w Atenach, gdy byli gospodarzami, a w Pekinie nie zdobyli ani jednego złotego medalu. My w tym kontekście mieliśmy dużo szczęścia, bo zdobyliśmy sześć srebrnych medali, trzy złote i jeden brązowy. A najpiękniejsze chwile, jakie przeżyłem podczas igrzysk, to moment, kiedy Polacy stawali na najwyższym stopniu podium i zabrzmiał Mazurek Dąbrowskiego.

A Piotr Nurowski podoba się panu jako szef PKOL?
Piotr Nurowski to zamożny człowiek i sport to jego pasja. Zadziwił mnie tym, że zna praktycznie wszystkich zawodników i naprawdę jest mocno zaangażowany. To w zasadzie jedyny człowiek, który wyszedł z peerelowskich butów, a swoją pasję potrafił przełożyć na nowe czasy. Jego błąd polega na tym, że pozwolił na tak liczną reprezentację.

O ile przyjemniej byłoby mieć o stu zawodników mniej i o sto mniej rozczarowań. Nie wysyła się maratończyków, którzy mają czas gorszy od kobiet. Jeśli ktoś lubi maraton, może wystartować w Nowym Jorku, ale za własne pieniądze.

Słucham pana i wydaje mi się pan dobrą egzemplifikacją filozofii rządu premiera Tuska: niechęć do retoryki rewolucyjnej i szukanie kompromisów, ale tez punktowe mocne uderzenia. Takie jest założenie?
To zabrzmi jak banał, ale chodzi o to, żeby było normalnie. Normalnie to znaczy, żeby autostrady były wybudowane, internet był w każdym domu, a młodzi ludzie mieli warunki startu w dorosłe życie takie jak ich rówieśnicy w krajach Europy Zachodniej. Chcemy, aby służba zdrowia była sprawna i dostępna dla pacjenta, żeby emeryci nie martwili się o swoje uposażenia. Żeby to wszystko było normą i żeby wszyscy uważali, że Polska to fajny kraj, w którym warto żyć. Organizacja Euro 2012 to piękna rzecz, która nam się przydarzyła. Trudne zadanie, ale wykonamy je. Projekt "Orlik" jest z kolei zamysłem przemiany cywilizacyjnej, jeśli chodzi o wychowanie polskich dzieci. Nikt w Europie nie zrobił tak wielkiego projektu. Mam nadzieję, że dzięki "Orlikom” wychowają się nowi mistrzowie olimpijscy.