4 lipca, 14.30
Za czterdzieści pięć minut premier Donald Tusk ogłosi, że Polska nie przyjmuje amerykańskich warunków zainstalowania tarczy antyrakietowej.

Reklama

Na razie to tajemnica. O negatywnej odpowiedzi dla Amerykanów wie zaledwie kilka osób w państwie - Tusk, wicepremier Grzegorz Schetyna, ministrowie obrony i spraw zagranicznych, czyli Bogdan Klich i Radek Sikorski. Wtajemniczony zostaje też marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Jako ostatni z wielkich dowiaduje się Lech Kaczyński. Jeszcze rano szef kancelarii premiera Tomasz Arabski wysyła pismo do pałacu z prośbą o pilne spotkanie szefów MON i MSZ z prezydentem w sprawie tarczy. W południe Klich i Sikorski przyjeżdżają do siedziby Lecha Kaczyńskiego, ale prezydent do rozmów z nimi deleguje tylko szefową swej Kancelarii, Annę Fotygę. To oczywisty afront wobec konstytucyjnych ministrów, którzy przyjechali z arcyważną sprawą. Po dwóch kwadransach Fotyga jest w gabinecie prezydenta z wiadomością, która wzburzyła Kaczyńskiego: Rząd odrzuca ofertę Amerykanów.

Prezydent jest wściekły. Wzywa najbliższych współpracowników. Wierzy, że sprawa tarczy jest ostatecznie pogrzebana i że ekipa Tuska zerwała negocjacje. Zapada decyzja, że minister Kamiński ma pisać orędzie, które prezydent wygłosi po wieczornych "Wiadomościach". W przygotowanym tekście znajdzie się zdanie: "Wyrażam głęboki żal, że nie doszło do porozumienia w sprawie tarczy". Kaczyński chce się jednak dowiedzieć, dlaczego doszło do katastrofy, która osłabi nasze bezpieczeństwo i zepsuje stosunki z Ameryką na lata.

Do pałacu zostaje błyskawicznie wezwany wiceszef dyplomacji i główny polski negocjator Witold Waszczykowski. Kaczyński ma do niego zaufanie, Waszczykowski negocjował tarczę jeszcze za czasów rządów PiS, i tak jak prezydent jest gorącym zwolennikiem umowy z Amerykanami.

Reklama

Prezydent przepytuje go, co się stało. Negocjator jest zdezorientowany. "Wszystko było dogadane" - mówi głowie państwa. Kaczyński nabiera coraz większych podejrzeń. Chce natychmiastowej i osobistej rozmowy z Sikorskim, który zostaje poproszony na 14.30.

4 lipca, 15.00
Trwa konfrontacja Sikorskiego i Waszczykowskiego. Przepytuje ich Lech Kaczyński. Sikorski pyta, czy jest przesłuchiwany. Grozi, że wyjdzie, jeśli prezydent będzie go dalej obrażać.

Reporter TVN 24, stojący pod pałacem, nadaje "na żywo", że szef MSZ nie stawił się na wezwanie Kaczyńskiego. To jednak nieporozumienie. Okazuje się, że prezydent oczekuje na Sikorskiego w siedzibie Biura Bezpieczeństwa Narodowego, a konkretnie w sali z zamontowanym sprzętem antypodsłuchowym i aparaturą do nagrywania. Dopiero na miejscu szef MSZ dowiaduje się, że rozmowa będzie rejestrowana i ma być to konfrontacja z Waszczykowskim. Sikorski się dziwi, próbuje protestować. Pyta, czy to ma być przesłuchanie? Prezydent odpowiada lodowato, że nagranie jest potrzebne, bo Sikorskiemu grozi Trybunał Stanu. - Rozmowa nie była zbyt przyjemna w formie - przyznaje nasze źródło w Pałacu. To spory eufemizm. Ze spotkania jasno wynikało, że prezydent skrajnie nie ufa szefowi dyplomacji i niemal posądza go o zdradę polskich interesów.

Reklama

"Czy pan zna Rona Asmusa?" - pyta Kaczyński.

"Nie widzę związku ze sprawą tarczy" - odpowiada Sikorski.

"Powtarzam pytanie, czy pan zna Rona Asmusa?"

"Nie widzę związku."

"Zna pan?"

"Zna go pani Fotyga, ja go też znam."

"Proszę zaprotokołować: Potwierdził, że zna Rona Asmusa".

Dlaczego prezydent pytał o tego amerykańskiego polityka? Asmus to były wysoki rangą urzędnik z administracji Billa Clintona. A jeszcze niedawno doradca do spraw zagranicznych Hillary Clinton, która brała udział w wyścigu do Białego Domu. Osoba z otoczenia Tuska: "Kaczyńskiemu ktoś wbił do głowy, że Sikorski dogadał się z Asmusem. Dogadał się tak, że Polska podpisze umowę o tarczy z nową administracją demokratów, a nie z ekipą Busha. Problem w tym, że Asmus doradzał Hillary, która nie będzie prezydentem, bo przegrała w przedbiegach z Obamą. A u Obamy Asmus wpływów nie ma."

"Czy pan jest tłumaczem?" - pyta prezydent.

"Jakie to ma znaczenie?" - dziwi się Sikorski.

"Czy pan jest tłumaczem, powtarzam pytanie?"

"Nie rozumiem, jaki to ma związek ze sprawą."

"Proszę zaprotokołować: Odmawia odpowiedzi na pytanie, czy jest tłumaczem".

"Nie jestem tłumaczem, ale dobrze mówię po angielsku, czego dowodem jest dyplom uczelni wyższej, którą ukończyłem w Anglii."

"Czy pan tłumaczył wczorajszą rozmowę telefoniczną Donalda Tuska z amerykańskim wiceprezydentem Dickiem Cheneyem?"

"Nie. Tłumaczył ją tłumacz Białego Domu, który był na linii w czasie rozmowy Tusk - Cheney."

Skąd ta wymiana zdań? Otoczenie prezydenta jest przekonane, że Sikorski pośredniczył w rozmowie Tusk - Cheney, która odbyła się 3 lipca i nie doprowadziła do porozumienia w sprawie traczy. W pałacu trwają spekulacje, czy Radek celowo nie przekręcał słów obu polityków. Współpracownik Tuska: - Sikorski na prośbę premiera był w gabinecie, gdy trwała rozmowa z wiceprezydentem USA. Tusk chciał go mieć pod ręką, gdyby w dyskusji z Cheneyem pojawiły się specjalistyczne terminy wojskowe. Tłumacz mógł nie znać terminologii używanej w Polsce i wtedy miał sprawę wyjaśnić Sikorski. Jednak nie było takiej potrzeby.

Cała rozmowa w BBN była pełna emocji. W napiętej sytuacji wypłynęły animozje dzielące od dawna prezydenta i Sikorskiego. Nie obeszło się nawet bez osobistych wycieczek.

"Pańskie ego jest rozdęte do monstrualnych rozmiarów" - rzucił w pewnym momencie prezydent.

"Jeśli pan będzie mnie nadal obrażać, wyjdę" - odparował Sikorski.

Rozeszli się w niezgodzie, ale spotkanie o dziwo nie było bezowocne. Sikorski wyjaśnił, dlaczego rząd powiedział Amerykanom "nie". W rzeczywistości chodziło o niuans, ale niuans dość istotny. Szef MSZ pokazał prezydentowi projekt deklaracji politycznej w sprawie tarczy. Wynikało z niego, że bateria Patriot 2 nie będzie stacjonowała na stałe w Polsce, jedynie pojawiała się "periodycznie i czasowo".

"Rząd chce zmienić ten zapis" - tłumaczył Sikorski. "Tak by Patrioty miały stałą bazę w Polsce."

Oceny efektów tego burzliwego spotkania są rozbieżne. Nasi informatorzy z rządu mówią: - Radkowi najwyższym wysiłkiem udało się dotrzeć do prezydenta, który chyba w końcu zrozumiał, o co nam chodzi.

Jednak otoczenie Lecha Kaczyńskiego jest innego zdania: "Sikorski po ostrej rozmowie z prezydentem pojechał jeszcze raz do Stanów. Użył osobistych kontaktów, by dostać się do Condoleezzy Rice i ratować sytuację. Zrozumiał, że konsekwencje zerwania rozmów z Amerykanami mogą być katastrofalne."

4 lipca, późne popołudnie. Pałac Prezydencki
Lech Kaczyński każe wyrzucić napisane już orędzie do kosza i nakazuje wstrzymać wojnę z rządem

Oceny mogą być różne. Spójrzmy więc na fakty. Kiedy trwa rozmowa prezydenta z Sikorskim, przed kamerami TV pojawia się Tusk. Stwierdza, że nie ma porozumienia z USA. Jednak wyraźnie zostawia otwartą furtkę. "Czekamy na odpowiedź strony amerykańskiej na nasz postulat zwiększenia bezpieczeństwa Polski. Nie mówiłbym o zawieszeniu ani tym bardziej o zerwaniu rozmów" - mówi premier.

Prezydent orientuje się, że jeszcze nie wszystko stracone. Jeszcze raz wzywa swoich najbliższych współpracowników. Zapowiada, że skoro ciągle są szanse na tarczę, to pałac nie idzie na konfrontację.

"<Mogę przegrać drugą kadencję, ale chcę żeby tarcza była w Polsce>, taki przekazał nam komunikat" - mówi jego minister.

Napisane już orędzie bijące w rząd Tuska ląduje w koszu. Prezydent nie występuje w telewizji, zamiast tego w PAP o 20.13 pojawiła się depesza:

"Prezydent Lech Kaczyński będzie wspierał wysiłki rządu w osiągnięciu pozytywnego rezultatu negocjacji w sprawie tarczy antyrakietowej - powiedział w piątek PAP dyrektor biura spraw zagranicznych Kancelarii Prezydenta Mariusz Handzlik".

26 czerwca, Waszyngton

Anna Fotyga ostrzega amerykańskich rozmówców, że Tusk może zerwać negocjacje

Prezydent od dawna z niepokojem przyglądał się temu, co rząd robi w polityce zagranicznej. Ocena pałacu jest taka: Tusk chce pokazać za wszelką cenę, że prowadzi inną dyplomację niż Kaczyński. Stąd bierze się jego rezerwa do Ukrainy, krajów bałtyckich i Zakaukazia. Stąd uśmiechy do Rosji, Niemiec i chłodniejszy stosunek do Amerykanów, na których liczy prezydent. Nie chodzi tu o interes Polski, ale o słupki poparcia.

Kaczyński doszedł też do wniosku, że Tusk gotów jest poświęcić tarczę, bo Polacy w sondażach mówią jej "nie". Tym bardziej że dochodziły do niego sygnały, że negocjacje idą coraz bardziej opornie, a rząd stawia zaporowe żądania. Różnice zdań długo nie wychodziły na światło dzienne.

Oficjalnie wszystko było w porządku. Część techniczna umowy z Amerykanami była w zasadzie dogadana, trwały ostatnie ustalenia dotyczące deklaracji politycznej. Bomba wybuchła 26 czerwca. DZIENNIK podał wtedy wiadomość, że Anna Fotyga jest w USA i rozmawia tam o tarczy antyrakietowej.

Rząd zareagował gwałtownie: "Fotyga pojechała bez żadnych uzgodnień i zaszkodziła negocjacjom" - mówili ministrowie. Po co właściwie szefowa Kancelarii Prezydenta pojechała do Waszyngtonu? Pewne jest, że zaprosili ją Amerykanie. Według naszych źródeł w pałacu Fotyga miała dla nich prosty przekaz: "Prezydent popiera tarczę, ale ekipa Tuska może zerwać negocjacje. Musicie iść na ustępstwa".

Zupełnie inaczej oceniają ten wyjazd ludzie premiera: "Pokazała, że nasze stanowisko nie jest spójne. Dała się rozegrać Amerykanom."

Na biurko szefa MSZ trafiła obszerna notatka opisująca przebieg waszyngtońskich rozmów Fotygi. Znalazły się tam słowa pani minister: "Prezydent jest gotowy do odegrania pozytywnej roli w zamknięciu konfliktu wewnętrznego wokół tarczy i doprowadzenia do porozumienia".

- Dla polityków USA wiadomość jest prosta: przyjeżdża wysłannik prezydenta i mówi, że prezydent wszystko załatwi - mówi bliski współpracownik szefa MSZ.

30 czerwca, Belweder

Sikorski grozi, że poda prezydenta do sądu. Obrażona Fotyga nie chce z nim rozmawiać

Wizyta Fotygi tylko pogłębiła nieufność między dużym i małym pałacem. 30 czerwca w Belwederze w trakcie spotkania Kaczyński - Tusk doszło do incydentów, które obrazują, jak ogromne było napięcie między obiema stronami. Na pierwszym piętrze pałacyku toczyła się rozmowa w cztery oczy między premierem i prezydentem o tarczy. Było wino, które czasem towarzyszy spotkaniom obu polityków. Na początku atmosfera, według zgodnej opinii otoczenia Tuska i Kaczyńskiego, była przyjazna. Ale to się zmieniło. Po półtorej godzinie do Belwederu został zaproszony Radek Sikorski. Kaczyński wezwał też Annę Fotygę. Szef dyplomacji nie ukrywał zdenerwowania. Znów dotarły do niego wiadomości, że prezydent w gronie najbliższych współpracowników stawia pod znakiem zapytania jego lojalność wobec państwa polskiego, a nawet pomawia o agenturalne związki.

Prezydent chorobliwie nie znosi Sikorskiego. Uważa, że Radek jest wyniosły i nadęty. Podejrzewa, że Sikorski jeszcze jako pisowski szef MON chronił generała Marka Dukaczewskiego, byłego szefa WSI, który w oczach Kaczyńskich jest symbolem najgorszych patologii w służbach. Prezydent obwinia Radka, że pozwolił na kontynuowanie tajnej misji WSI w Afganistanie, którą Kaczyński dziś uważa za totalną mistyfikację. Prezydent zawsze też chętnie słuchał ludzi, którzy podszeptywali, że Sikorski mógł mieć kontakty z obcymi wywiadami: jako młody chłopak wyjechał na studia w Anglii, był na wojnie w Afganistanie, miał brytyjski paszport.

Sprawa musiała wrócić w ostatnich tygodniach: "Prezydent nie ukrywa się ze swoimi opiniami, a w pałacu ściany mają uszy" - mówi dobry znajomy Sikorskiego.

Urzędnik pałacu: - 30 czerwca Sikorski groził w Belwederze współpracownikom prezydenta, że wytoczy Kaczyńskiemu proces. Powiedział, że stać go na lepszych adwokatów niż prezydenta.

Polityk z otoczenia Tuska: - Mówił, że immunitet nie będzie chronił prezydenta dożywotnio i że za obelgi odpowie przed sądem. Ja się Radkowi nie dziwię, każdy ma jakieś granice wytrzymałości.

Tego dnia Sikorski był tej granicy blisko. Jeszcze przed wejściem na spotkanie premiera i prezydenta doszło do ostrej wymiany zdań między nim a Fotygą. Szef dyplomacji wypalił: "Można być prezydentem, ale można być też chamem."

Fotyga odeszła bez słowa. Chwilę później otworzyły się drzwi, za którymi siedzieli rozluźnieni Tusk i Kaczyński. Premier i prezydent zobaczyli osobliwą scenę. Sikorski w milczeniu spacerował w jednym końcu korytarza, po drugiej stronie siedziała obrażona Fotyga, która nawet nie chciała patrzeć na ministra.

Belwederskie rozmowy z 30 czerwca zakończyły się fiaskiem. "Otoczenie prezydenta i prezydent się pogubili. Mogę najoględniej powiedzieć, że nie ułatwia nam to pracy" - powiedział Tusk dziennikarzom po wyjściu od Lecha Kaczyńskiego.

Platforma ruszyła do ofensywy. W mediach w sprawie tarczy zaczął być aktywny Sławomir Nowak, szef gabinetu politycznego Tuska, fachowiec od PR. Atakował ekipę barci Kaczyńskich za zbytnią ugodowość wobec USA. Przekonywał, że PiS i prezydent za instalację tarczy byli gotowi nawet Amerykanom dopłacić.

"To zwykły marketing. Czasami mam wrażenie, że to Nowak jest premierem" - mówi ekspert bliski ekipie Tuska. "Pomysł był taki, żeby odegrać twardzieli, którzy bronią interesów Polski. Stąd brał się ten konfrontacyjny język."

4 lipca, przedpołudnie, gabinet premiera

Narada Tuska, Schetyny, Klicha i Sikorskiego: "Aby mieć szansę na wygranie negocjacji z Amerykanami, musimy dopuścić taką możliwość, że tarczy w Polsce nie będzie."

Ale na początku lipca, jeszcze przed ogłoszeniem decyzji, otoczenie Tuska stanęło przed dylematem. Jak daleko można pójść, żeby nie przelicytować. Najważniejsze elementy były uzgodnione i pozostają niezmienne do dziś: za tarczę dostaniemy od Ameryki zapewnienie, że w razie konfliktu zbrojnego realnie ruszy nam na pomoc. Będą pieniądze na modernizację armii, ale wirtualne, bo żadna konkretna suma nie została wymieniona w umowie. Kością niezgody pozostają Patrioty. Stany godziły się, by jedna bateria przyjeżdżała do Polski raz na jakiś czas. Rząd nalegał, by baza Patriotów była w Polsce. Nikt nie chciał ustąpić.

4 lipca odbyła się kluczowa rozmowa w kancelarii premiera. Poprzedziła ją narada w MSZ, w której brali udział ministrowie Klich i Sikorski. W jej trakcie szefowie dyplomacji i resortu obrony łączyli się telefonicznie z ambasadorem Polski w Waszyngtonie. Potem Sikorski i Klich ruszyli do siedziby premiera, gdzie mieli umówione spotkanie z Tuskiem i Schetyną. Decyzja, żeby odmówić Amerykanom, została podjęta w gronie tych czterech osób. W gabinecie nie było marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, ale z naszych informacji wynika, że sprawa była z nim konsultowana.

"Ustaliliśmy, że aby mieć szansę na wygranie negocjacji z Amerykanami, musimy pokonać psychologiczną barierę i dopuścić taką możliwość, że tarczy w Polsce nie będzie" - mówi jeden z uczestników rozmowy.

"To tak jak z kupowaniem samochodu. Jeśli sprzedawca wie, że i tak go kupisz, nigdy nie zejdzie z ceny" - dodaje inni bohater spotkania.

W gronie czterech osób podjęto decyzję, że premier ogłosi odrzucenie oferty USA. Klich i Sikorski mieli o tym powiadomić prezydenta.

Jakie były prawdziwe intencje premiera i jego najbliższych współpracowników? Tu znowu oceny są skrajne. Otoczenie Tuska przekonuje, że rozmieszczenie Patriotów na stałe w Polsce jest niezwykle ważne: "Po pierwsze dlatego, żeby przekonać się, czy Amerykanie traktują nas poważnie. Jeśli tak, to zgodzą się na Patrioty, niezależnie od tego, jak głośno będzie protestowała Rosja. Jeśli nie, to znaczy, że jesteśmy w drugiej lidze ich sojuszników, daleko za Izraelem, Turcją, Pakistanem. Znaczenie wojskowe jednej baterii stacjonującej w Polsce jest mniejsze, bo może ona ochronić przed atakiem wrogich rakiet tylko niewielki fragment terytorium. Ale tym fragmentem może być kawałek Warszawy i dowództwo sił zbrojnych" - przekonuje minister Tuska.

PiS i pałac widzą sprawę inaczej: "To czysty PR. Znaczenie jednej baterii jest znikome. Chodzi o pokazanie Polakom, że Tusk jest w stanie wynegocjować z Amerykanami więcej niż Kaczyński, że nie prowadzi polityki wobec USA na kolanach. Robią badania, patrzą na słupki i działają. Tyle że jest to wbrew interesowi Polski, bo prowadzi do psucia stosunków z naszym najważniejszym sojusznikiem, a może się skończyć strategiczną klęską, czyli tym, że tarczy nie będzie."

9 lipca, Belweder

Prezydent i premier przy winie rozmawiają o tarczy. Kaczyński obiecuje, że tarcza będzie sukcesem premiera. Prosi jednak Tuska, by odwołał szefa MSZ

Reakcje PiS na decyzje Tuska o odrzuceniu oferty amerykańskiej były w pierwszej chwili gwałtowne. Tuż po konferencji premiera 4 lipca, pisowski ekspert od dyplomacji, Karol Karski, nie owijał w bawełnę. "Premier w sposób obiektywny zagraża bezpieczeństwu Polski. Deklaracja Donalda Tuska oznacza po prostu zakończenie rozmów z USA" - grzmiał Karski.

Jednak kiedy okazało się, że negocjacje trwają dalej, bracia Kaczyńscy dali sygnał do odwrotu. Prezydent jeszcze 4 lipca wycofał konfrontacyjne orędzie, jego brat 5 lipca w "Sygnałach dnia" mówił: "Nie chciałbym w żadnym razie wprowadzać tutaj wewnętrznych sporów. Liczę na to, że mimo wszystko skończy się to dobrze."

Nowy przekaz stał się jasny - dla PiS i prezydenta tarcza jest dużo ważniejsza niż wojna z Platformą. Najwyżej całą historię opowie się później, kiedy opadnie bitewny kurz.

"Do pałacu zaczęły coraz wyraźniej docierać sygnały, że Tusk chce, aby splendor podpisania umowy z Amerykanami poszedł na jego konto, a nie na Lecha Kaczyńskiego. Według naszych informacji premier zażyczył sobie, żeby porozumienie zostało podpisane przez niego i to w Białym Domu, w obecności Busha. Nasza odpowiedź była krótka: OK, popieramy tę wizytę" - mówi minister z Kancelarii Prezydenta.

Na tę opowieść minister z najbliższego otoczenia Tuska reaguje z irytacją: "Nikt nie mówił o podpisywaniu umowy na czerwonym dywanie przed Białym Domem przez premiera. Ten argument nie był używany w rozmowach z Amerykanami, co pałac próbuje usilnie wmawiać."

Inny współpracownik Tuska: "No jakaś feta musiałaby być, bo to byłby duży sukces."

I rząd i PiS starali się nie podgrzewać atmosfery. Radek Sikorski pojechał na spotkanie z amerykańską sekretarz stanu Condoleezzą Rice.

"To było dobre spotkanie" - mówił w radiowej "Trójce" szef MON Bogdan Klich.

Prezydent chciał trzymać rękę na pulsie.

"Z jednej strony wydawało nam się, że Tusk odpuścił. Zrozumiał, że zerwanie negocjacji z USA może być nieobliczalne w skutkach. Przestraszył się, że reakcja opinii publicznej nie będzie wcale przychylna. Co innego stawiać się Ameryce, co innego zepsuć z nią stosunki. Z drugiej strony prezydent chciał jeszcze raz zapewnić, że nie zamierza odbierać Tuskowi ewentualnego sukcesu" - mówi prezydencki minister.

Do spotkania prezydenta i premiera doszło 9 lipca i znów w Belwederze. Obaj politycy i tym razem siedzieli przy butelce wina. Rozmowa ułożyła się dobrze, tyle że tym razem nikt nie zaryzykował poproszenia na nią Sikorskiego i Fotygi. Temat szefa MSZ pojawił się jednak podczas spotkania.

"Prezydent przy każdej rozmowie mówi premierowi, że powinien pozbyć się Radka z rządu" - mówi bliski współpracownik Kaczyńskiego.

16 lipca, gabinet szefa dyplomacji

Radek Sikorski czeka na ważnego maila z Departamentu Stanu USA. Chce się dowiedzieć, czy Pentagon godzi się na stacjonowanie Patriotów w Polsce

Jak sprawa tarczy wygląda w tej chwili? Jeszcze w środę ostatnią informacją z negocjacji był kilkuzdaniowy mail w komputerze Radka Sikorskiego. Przysłał go Daniel Fried, amerykański zastępca sekretarza stanu. Pisał w nim, że jego szefowa, Condoleezza Rice, spotkała się na lunchu w Waszyngtonie z Robertem Gatesem, sekretarzem obrony. Rezultat lunchu jest nieznany. Kolejny mail nie nadchodzi. A może być decydujący. To czy Patrioty będą w Polsce, zależy głównie od tego, co Gates powiedział Condoleezzie. To Pentagon ma sfinansować całą operację. W Polsce najważniejsi politycy zamarli w oczekiwaniu. Jeśli Gates powie "tak", sprawa rozwiąże się sama. Tusk i Sikorski będą mieli swój sukces, Kaczyńscy dostaną tarczę, której tak bardzo chcą. Jeśli Gates powie "nie", szykujmy się na wewnętrzną wojnę, jakiej nie było od dawna. Będą oskarżenia o zdradę, ujawnianie tajnych protokołów i próby stawiania przed Trybunał Stanu.