W myśl ustawy zmieniającej ordynację wyborczą do Sejmu, Parlamentu Europejskiego oraz rad gmin, powiatów i sejmików wojewódzkich, żeby lista została zarejestrowana, musi być na niej nie mniej niż 35 proc. kobiet i nie mniej niż 35 proc. mężczyzn. W przypadku wycofania się kandydata już po zarejestrowaniu listy, nie straci ona ważności, choć 35-procentowa kwota nie zostanie zachowana.
Ustawa nie obejmuje wyborów do Senatu i do rad gmin do 20 tys. mieszkańców, które zakładają ordynację większościową. Projekt ustawy - pierwotnie wprowadzającej parytety, czyli równy udział kobiet i mężczyzn na listach wyborczych - był obywatelską inicjatywą zgłoszoną przez Kongres Kobiet.
Senackie komisje Samorządu Terytorialnego i Administracji Państwowej oraz Praw Człowieka, Praworządności i Petycji pozytywnie zaopiniowały ustawę, proponując jedną poprawkę legislacyjną. Jednak komisja Praw Człowieka, Praworządności i Petycji musiała zbierać się trzy razy, zanim udało jej się podjąć uchwałę w sprawie ustawy - na dwóch posiedzeniach głosy za i przeciw rozkładały się równomiernie i głosowanie pozostawało nierozstrzygnięte.
Stanisław Piotrowicz (PiS) przekonywał, że ustawa wprowadza sztuczne mechanizmy, podczas gdy konieczne są takie zmiany w ustawodawstwie, aby obowiązki wynikające z macierzyństwa nie stały kobietom na przeszkodzie w uczestniczeniu w życiu politycznym i społecznym. W jego opinii kwoty "uwłaczają godności kobiety", przypomniał, że cześć kobiet nie chce tego rodzaju ułatwień. "Może się okazać, że zaszkodzimy kobietom" - ostrzegał.
"Jestem przeciwny jakiejkolwiek dyskryminacji, ale nie uważam, że tego rodzaju przepis załatwia cokolwiek" - mówił. Przypomniał, że ustawa budzi wątpliwości konstytucyjne. Piotrowicz zgłosił wniosek o odrzucenie ustawy, przypominając, że jeśli zostanie przyjęty Kodeks wyborczy, który także wprowadza kwoty, to ustawa będzie automatycznie uchylona. W razie gdyby wniosek nie zyskał poparcia, zaproponował poprawkę, w myśl której ustawa obowiązywałaby przez określony czas, który pozwoliłby na ocenę jej skutków, a jeśli nie zostanie osiągnięty zamierzony cel - wygaśnie.
Mariusz Witczak (PO) argumentował, że wprawdzie kwestie kwot opisane są i w tej ustawie, i w Kodeksie wyborczym, ale nie można uchwalić tylko jednej z nich, ponieważ nie wiadomo, która wejdzie w życie. "Nic się nie stanie, jeśli jedna ustawa wygasi drugą" - uznał.
"Początkowo kwestie kwot i parytetów były mi to obojętne, bo w mojej historii życiowej nie były potrzebne, ale gdy przyjrzałam się temu, co dzieje się w rożnych gremiach decyzyjnych, zrozumiałam, że często kobiety są spychane na margines. Panowie często powtarzają: my kobiety kochamy, szanujemy, na rękach nosimy, ale chcemy, żeby pilnowały domowego ogniska. A to nie jest to, o co współczesnym kobietom chodzi" - mówiła Jadwiga Rotnicka (PO).
Zbigniew Cichoń (PiS) nazwał wprowadzenie kwot "polityczną hipokryzją" w sytuacji, gdy poważniejsze - jego zdaniem - problemy kobiet wciąż pozostają nierozwiązane. "Kobiety nie mają dostępu do żłobków, wciąż zarabiają mniej od mężczyzn, a proponuje im się parytety. Twórzmy ustawodawstwo, które będzie prorodzinne, a więc prokobiece, a potem martwmy się o udział kobiet w wyborach. Równe traktowanie kobiet przejawia się w stworzeniu im warunków do funkcjonowania w życiu rodzinnym i zawodowym, zapewnieniu im takich samych zarobków, jak mają mężczyźni" - przekonywał.
Jak poinformował marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, głosowanie w sprawie ustawy zaplanowane jest na czwartek, na godz. 12.