Glenn Jorgensen z Duńskiego Uniwersytetu Technicznego przekonywał, że - jego zdaniem - prezydencki tupolew musiał stracić dodatkowy fragment, a nie tylko końcówkę skrzydła. Świadczyć ma to o tym przede wszystkim układ szczątków samolotu.

Reklama

Jak podkreślił, przy utracie tylko końcówki skrzydła, co - jak przypomniał - zakłada raport MAK i raport komisji Jerzego Millera, samolot nie uderzyłby w ziemię, ale w miejscu, gdzie nastąpiło to zderzenie, miałby wysokość prawie 40 metrów i by odleciał.

- Przy utracie tylko kawałka skrzydła samolot straciłby tylko 5 proc. siły nośnej. Znalazłby się ok. 30 metrów na północ i byłby na wysokości ok. 40 m nad miejscem pierwszego uderzenia w ziemię - mówił m.in.

Stąd też - w jego opinii - hipoteza o utracie dodatkowego fragmentu skrzydła zgadza się z tym, co znaleziono wśród szczątków samolotu. Chodzi o fragmenty lewego skrzydła, które leżały blisko ulicy.

Jak przekonuje coś stało się z lewym sterem wysokości, a jedna z hipotez może być taka, że podczas utraty skrzydła jakieś elementy, które odpadły, uderzyły w ster wysokości. Co więcej - w jego ocenie - wysokość samolotu w miejscu, gdzie rośnie brzoza nie mogła być niższa niż 11 metrów.

- Najpierw chciałem udowodnić, że oficjalna wersja przebiegu katastrofy jest poprawna, ale kiedy zacząłem analizować dane, stwierdziłem, że się mylę i według wersji, która jest podawana, ta katastrofa nie mogła mieć miejsca - odpowiadał Jorgensen, pytany o motywy jego zainteresowania katastrofą w Smoleńsku.