Gdy w unijnych gabinetach ważą się losy Unii Europejskiej i dzielony jest coraz skromniejszy wspólnotowy budżet, Polskę przy negocjacyjnym stole reprezentuje Elżbieta Bieńkowska. Do niedawna ostro krytykowana przez rządzących na każdym kroku – przypominano jej słowa „Sorry, taki mamy klimat...” (tak w styczniu 2014 r. tłumaczyła wielogodzinne opóźnienia pociągów spowodowane oblodzeniem trakcji), a poseł Stanisław Pięta nazwał ją „paprotką”, której nijak konkurować z zasługami Antoniego Macierewicza dla Polski. Dziś: to ostatnia nadzieja PiS w Unii Europejskiej.
– Pamiętamy, że była wicepremierem w rządzie PO i że była wówczas bardzo krytycznie przez nas oceniana, zresztą nie było o to trudno. Ale została wybrana i szanujemy to. Jest przez nas postrzegana jako polski komisarz, wspieramy ją w działaniach, które będą korzystne dla Polski i Polaków. Nie mamy zamiaru podkopywać jej pozycji – deklaruje Ryszard Czarnecki z PiS, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego.
– Różnica między Tuskiem a Bieńkowską jest taka, że Tusk jest nieskuteczny i się nie stara, a Bieńkowska, choć nieskuteczna, to się stara – słyszę od jednego z posłów PiS. Dodaje on, że trzeba to docenić. Tym bardziej że jest to opłacalne politycznie dla jego partii. – Moglibyśmy ją wykpiwać, bo dała ku temu wiele powodów jeszcze jako minister. Ale nie mamy w tym interesu. Bo każdy sukces Bieńkowskiej będzie sukcesem naszego rządu, zaś każda jej porażka będzie wyłącznie jej porażką – mówi parlamentarzysta.
Największe państwa Wspólnoty, głównie Niemcy i Francja, zmierzają w stronę tworzenia unii w Unii – chcą przyciągnąć do siebie państwa, którym zależy na jeszcze mocniejszej integracji; ma to być odpowiedź na instytucjonalny kryzys Wspólnoty, pogłębiony brexitem. Planowane zmiany, o ile oczywiście zostaną przeprowadzone, będą służyć interesom największych, a tym samym uderzać w mniejszych – czyli m.in. w Polskę. Na dodatek unijny budżet ma być dzielony w sposób mniej korzystny dla słabszych – bo giganci nie chcą już do niego aż tak wiele dorzucać. Warszawa jest zaś w niewygodnym położeniu, bo uchodzi za największego spośród małych. Za państwo, któremu można zabrać. I temu sprzeciwia się Bieńkowska. Na tyle stanowczo, że przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker miał powiedzieć kilka dni temu, że nie da się z nią pracować.
– Rzeczywiście dość często ścieram się z przewodniczącym Junckerem, choć oboje wiemy, że jest to niejako wpisane w nasze zadania. Nie ma w tym nic złego. Prawdą natomiast jest, że w ubiegłym tygodniu rozmowa była dużo ostrzejsza niż zazwyczaj. Efekt był jednak taki, że przegrałam. A w zasadzie przegrała Polska – przyznaje Elżbieta Bieńkowska.
Zabrakło skuteczności? Daru przekonywania? – Problem, który jest obecnie widoczny dla każdego będącego w Brukseli, to bardzo ograniczone zdolności budowania przez Polskę koalicji z innymi państwami. Pozycja Warszawy na arenie europejskiej jest niestety bardzo słaba. Niekorzystne decyzje KE podejmowane w ostatnim czasie byłyby jeszcze 3–4 lata temu nie do pomyślenia. Nie byłoby zgody na pokrzywdzenie Polski. Teraz przedstawicielom wielu krajów podniesienie ręki za czymś, co może uderzać w nas, przychodzi łatwiej – tłumaczy Bieńkowska.
Przegrana walka
Bieńkowska, wicepremier oraz minister infrastruktury w rządzie Tuska, jest europejskim komisarzem. Odpowiada w kierowanym przez Junckera gabinecie za rynek wewnętrzny, przemysł, przedsiębiorczość, sektor małych i średnich przedsiębiorstw. Komisję Europejską – przekładając na znane w Polsce realia – można przyrównać do unijnego rządu. Tak jak Tusk jest prezydentem Unii, Juncker – premierem, tak Bieńkowska – ministrem.
Przedsiębiorcy, którzy z nią współpracują lub współpracowali dawniej, mają mieszane uczucia. – Zarówno Bieńkowska, jak i jej współpracownicy są otwarci na współpracę. Można mówić o atmosferze dialogu – zachwala Kinga Grafa, dyrektor biura Konfederacji Lewiatan w Brukseli. – Jest takim komisarzem, jakim była ministrem infrastruktury. Czyli słabym. W niektórych kwestiach przeciętnym. Ale ponad przeciętność na pewno się nie wybija – twierdzi z kolei Maciej Grelowski, przewodniczący Rady Głównej BCC i minister infrastruktury Gospodarczego Gabinetu Cieni BCC. Twierdzi on, że za mitem sprawności Bieńkowskiej, w który niektórzy wciąż wierzą, stoi to, że odpowiadała swego czasu w Polsce za dzielenie funduszy unijnych. – Tych, co dzielą pieniądze, po prostu się lubi. Ale gdy jednak została zobligowana do zajęcia się infrastrukturą, to okazało się, że jest nieudolna. Mało decyzyjna, a jeśli już podejmowała jakieś decyzje, to z reguły słabe – uważa Grelowski.
Obecnie relacje Bieńkowskiej z biznesem schodzą jednak na dalszy plan. Bo znacznie ważniejsza rozgrywka toczy się w Komisji Europejskiej. Miesiąc w miesiąc Niemcy i Francja forsują niekorzystne dla Polski (oraz innych państw regionu) rozwiązania. Przykłady? Choćby nowe przepisy o delegowaniu pracowników. W uproszczeniu sprowadzają się do tego, że nasze firmy transportowe będą musiały płacić kierowcom, którzy jeżdżą np. po Francji, wynagrodzenie zgodnie z tamtejszymi przepisami (np. minimalną stawkę godzinową). Dla niemal wszystkich rodzimych biznesów to drastyczny wzrost kosztów, który w wielu przypadkach doprowadzi do ich upadłości. – Na etapie dyskusji nad projektem spierano się o liczbę dni w miesiącu, które kierowca musi przepracować na terenie danego kraju, by podlegać dyrektywie. Mowa była o 3, 5, 7, 9, a nawet 15 dniach. KE przyjęła najbardziej niekorzystną wersję z punktu widzenia polskiego przewoźnika, czyli wystarczą jedynie 3 dni pracy kierowcy w miesiącu, aby jego wynagrodzenie wynikało z przepisów kraju przyjmującego – wyjaśnia Kamil Wolański, ekspert Ogólnopolskiego Centrum Rozliczania Kierowców.
– Załóżmy, że polska firma wysyła równocześnie dwóch kierowców za granicę: jednego na Wschód, drugiego na Zachód. Ten, który pojedzie z towarem do krajów unijnych, będzie trzy razy droższy dla pracodawcy i zarobi trzy razy więcej od kolegi wysłanego na Wschód – tak o regulacji przygotowanej przez Komisję mówił niedawno wicepremier Mateusz Morawiecki. To właśnie o starciu w tej sprawie z Junckerem mówi Bieńkowska. I to je, jak sama przyznaje, przegrała.
Problem w tym, że okazje do protestowania zaczynają się pojawiać jedna po drugiej. Bieńkowska opracowała pakiet reform związanych z dyrektywą usługową. Cel: zwiększyć swobodę ich świadczenia przez przedsiębiorców z państw członkowskich na terenie innych krajów należących do Unii. Już teraz wiadomo, że z zatwierdzeniem projektu bez jego okrajania z poszczególnych elementów przez Radę i Parlament Europejski może być ciężko. „Nie możemy pozwolić usługodawcom na uchylanie się od wypełniania uzasadnionych narodowych wymogów, których celem jest ochrona interesu ogólnego, co mogłoby prowadzić do wprowadzenia zasady kraju pochodzenia” – brzmi fragment stanowiska Niemiec i Francji do propozycji liberalizacji rynku usług. Tu Bieńkowska ma dużo do powiedzenia, bo to obszar jej kompetencji. Trzeba pamiętać, że w ramach Komisji Europejskiej funkcjonuje ich podział. Elżbieta Bieńkowska odpowiada za to, żeby posunąć naprzód regulacje dotyczące swobody przepływu usług, która pozostała w tyle za innymi swobodami. Jej pozycja negocjacyjna jest więc lepsza niż w przypadku walki związanej z delegowaniem pracowników i płacą minimalną.
Rzecz kolejna: budżet. W ostatnich dniach serwis Politico poinformował, że następne rozdanie będzie dla Polski nad wyraz skromne. To za sprawą obowiązywania w Polsce standardów daleko odbiegających od normy unijnej. Innymi słowy, rządzące Prawo i Sprawiedliwość wprowadza antydemokratyczne reformy, co powinno się przełożyć na ograniczenie finansowania działań krnąbrnego rządu. Tyle że, jak nam mówi jeden z byłych polskich tzw. szerpów (doradców szefów państw i rządów ds. europejskich), nikt – włącznie z przewodniczącym Junckerem – nie wierzy w to, by obowiązujące nad Wisłą standardy mogły się przełożyć w jakimkolwiek stopniu na podział pieniędzy. – Polska dostanie mniej z trzech powodów. Po pierwsze, najwięksi nie chcą płacić tyle, co dotychczas, więc będzie mniej do podziału. Po drugie, plecy pokazała Wielka Brytania, która była dużym płatnikiem, więc jakoś trzeba zbilansować ten ubytek. I po trzecie, od dawna było wiadome, że Polska jako duży kraj, lider regionu, na początku będzie dostawać dużo pieniędzy i z rozdania na rozdanie mniej. Teraz nadchodzi ten czas, gdy przestaniemy tylko brać, lecz zaczniemy dawać – opowiada.
Jaki wpływ ma Bieńkowska na rozdzielenie budżetu? – Wyłącznie nieformalny, na zasadzie: chcesz więcej, a my cię lubimy, to pozwolimy ci pokazać u siebie w kraju, że walczyłaś. Pamiętajmy, że taka kwestia jak budżet to w zdecydowanie większym stopniu domena rządów niż komisarzy, którzy formalnie przecież zajmują się przypisanymi im zadaniami, a nie reprezentują państw, z których pochodzą. Tym ważniejsza staje się więc współpraca między rządem w Warszawie a komisarz Bieńkowską – wyjaśnia szerpa.
Ramię w ramię
Ta zaś zaczyna się układać coraz lepiej. Bieńkowska była jeszcze do niedawna oceniana przez polityków Prawa i Sprawiedliwości bardzo ostro. Przylgnęło do niej zdanie (ujawnione dzięki aferze taśmowej), że za 6 tys. zł tylko idiota zgodzi się pracować na stanowisku wiceministra. Rzecz w tym, że stwierdzenie to zostało okrojone i w obiegu publicznym jej przeciwnicy wskazywali, że Bieńkowska uważa ogólnie pracę za 6 tys. zł miesięcznie za przejaw idiotyzmu. Choć tak nie powiedziała, łatka się przyczepiła. I była z lubością przez niechętnych jej polityków przypominana przy każdej okazji.
Ale to się skończyło. Teraz Elżbieta Bieńkowska przestała być platformerska, a zaczęła być polska. Stała się bowiem naszą przeciwwagą dla niekorzystnych z polskiego punktu widzenia działań niemieckich i francuskich, wspieranych przez byłego premiera Luksemburga Jeana-Claude’a Junckera. A to właśnie Juncker, Merkel i stara Unia są większym zagrożeniem i istotniejszymi przeciwnikami politycznymi dla PiS, niż była minister w rządzie Tuska.
O tym, że Bieńkowska przestała być persona non grata, świadczy fakt, że 31 marca 2017 r. podczas organizowanej przez Ministerstwo Rozwoju konferencji SIMFO 2017 obok unijnej komisarz, ramię w ramię, stał wicepremier i minister rozwoju i finansów Mateusz Morawiecki. Oboje na tle flag nie tylko polskich, lecz także unijnych. Obrazek, na którym wicepremier w rządzie PiS stoi obok komisarz Bieńkowskiej i się tym spotkaniem chwali, zamiast je ukrywać i tłumaczyć, że to wyłącznie grzecznościowa wymiana uścisków dłoni – byłby jeszcze niedawno nie do pomyślenia. – Dla wprawnych obserwatorów to był sygnał, że nie kwestionujemy pozycji Bieńkowskiej. Jest komisarzem, który sprzeciwia się antypolskim rozwiązaniom forsowanym w KE, więc jest przez nas uznawana – mówi poseł PiS.
Co więcej, Bieńkowska i Morawiecki mówili podczas tej konferencji w zasadzie jednym głosem. – Wspólny rynek UE nie działa do końca tak, jak powinien. Protekcjonizm stanowi jedno z największych zagrożeń dla przyszłości wspólnej Europy. Musimy pamiętać, że wspólny unijny rynek to nawet po brexicie 440 mln konsumentów. Jest to więc rynek, z którego powinniśmy gospodarczo czerpać ogromne korzyści, a do końca tych możliwości nie wykorzystujemy – podkreślała komisarz. – Nie chcielibyśmy, żeby to poszło w kierunku spirali protekcjonistycznej. Uważamy, że lepiej jest rozmawiać i wypracowywać kompromis, również we współpracy z Komisją Europejską i na forum Rady UE. Żeby nie było Europy dwóch prędkości czy trzech prędkości; żeby była Europa jednej prędkości, która integruje się w najlepszym interesie wszystkich obywateli, w tym również w interesie obywateli, którzy zarabiają przecież 2–3 razy mniej niż ci w bogatych krajach – mówił z kolei Morawiecki.
Drugi dowód na zbliżenie PiS do Bieńkowskiej to reakcja tej partii na raport opublikowany w kwietniu 2017 r. przez The Alliance for Lobbying Transparency and Ethics Regulation. Uznano w nim Bieńkowską za najgorszego komisarza UE. Rzecz w tym, że organizacja zastosowała specyficzne kryterium: liczbę spotkań z lobbystami. – A tych z racji dziedziny, którą zajmuje się Bieńkowska, odbyła dużo. Co oczywiście nie przeszkadzałoby w niczym, gdyby chcieć w nią uderzyć. Narracja byłaby prosta: Bieńkowska jest najgorsza w Unii, nie tyle według PiS, ile zdaniem niezależnych organizacji. Skończyło się jednak na 2–3 nieprzychylnych tekstach w mediach. I materiały te nie były inspirowane z Nowogrodzkiej. Proszę zwrócić uwagę, że nasi politycy zbyli ten ranking milczeniem, choć mógł odwrócić uwagę opinii publicznej od słynnego 27:1 (przegranego głosowania w sprawie nieprzedłużenia kadencji Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej – red.) – opowiada jeden z polityków PiS.
Ryszard Czarnecki podkreśla, że podejście rządzących do komisarz Bieńkowskiej jest po prostu uczciwe. – Jeśli teraz zaczyna pamiętać, z jakiego kraju pochodzi, to bardzo dobrze. Zasługuje na wsparcie. Ale nie można też zapominać, że jej aklimatyzacja w Brukseli była trudna – mówi. I dodaje, że znosiła ten okres znacznie gorzej od większości komisarzy z innych państw. Polskie władze otrzymywały ponoć skargi od różnych organizacji międzynarodowych, które przez bardzo długi czas nie mogły spotkać się z komisarz. – Ale stanęła w końcu na nogi, jest nastawiona bardziej ofensywnie – przyznaje Czarnecki. I mówi, że choć słyszy na unijnych korytarzach, że gdyby PiS przestało krytykować Donalda Tuska, otrzymałoby zgodę na wymianę komisarza na „swojego”, to nikt nie myśli o takim wariancie.
– Niemniej jednak to świadczy o wielkim problemie z PR-em Bieńkowskiej, negatywne komentarze o jej działalności są powszechne. Tyle że jeśli zależy nam na silnym głosie Polski na arenie unijnej, musimy wierzyć w jej przebudzenie się, a nie teraz podkopywać jej pozycję. To zresztą świadczy o rozsądnie prowadzonej polityce przez PiS. Zarzuca się nam, że szkodzimy Polsce, bo krytykujemy Tuska. Otóż nie. To Tusk szkodzi, jest twarzą fatalnej polityki emigracyjnej, która wszystkim zagraża. Bieńkowska nie podejmuje złych dla Polski działań, stara się wręcz zrobić coś dobrego, więc nie ma powodu, by ją krytykować – tłumaczy wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego.
Sama Bieńkowska zupełnie inaczej postrzega jednak swoje dotychczasowe działania. Nie zgadza się z tezą o trudnej aklimatyzacji. – Pierwszy rok mojej pracy w Komisji upłynął przede wszystkim na planowaniu długoterminowych działań i opracowywaniu strategii. Teraz powinien być czas ich wdrażania. Rzecz w tym, że nasza część Europy nie ma lidera. Wydawałoby się, że naturalnym powinna być Polska, bo tak przez wiele lat było. Obecnie z różnych przyczyn już nie jest. A jeśli mówimy o konieczności przeciwdziałania protekcjonistycznym trendom niemieckim i francuskim, to za tym głosem musi stać pewna siła. Jedna Bieńkowska to za mało – wskazuje unijna komisarz.
Walili we mnie jak w bęben
Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, śmieje się, że aż trudno uwierzyć w tę idyllę. I że wspólne zdjęcie Bieńkowskiej i Morawieckiego należy jak najszybciej wydrukować i oprawić w ramkę. Bo znając realia polskiej polityki, niebawem któraś ze stron będzie chciała usunąć wszelkie ślady sugerujące, że politycy dwóch opcji nie muszą się wcale zaciekle zwalczać. – Nie znam oczywiście wewnątrzpartyjnych ustaleń, ale fakt, że rządzący nie atakują publicznie polskiego komisarza, należy chwalić – mówi Kaźmierczak. Zaznacza przy tym, że przez wiele lat mieszkał w USA. I mało gdzie są tak agresywnie prowadzone kampanie wyborcze. A jednocześnie już po wyborach ludzie biorą się do pracy. – U nas zaś kampania trwa nieustannie, wytrzymać nie można. Tak więc powszechna zgoda co do konieczności stawiania twardych oczekiwań unijnej biurokracji cieszy – twierdzi prezes ZPP.
To efekt ogromnej metamorfozy politycznej, którą przeszła Bieńkowska. – Gdy zostawała komisarzem, zdawała się wierzyć w te unijne brednie, że kapitał nie ma narodowości, że wszyscy na arenie unijnej są równi i tego typu dyrdymały. Ale z tego, co się naprawdę dzieje, wyciągnęła słuszne wnioski. Teraz mówi już przecież o konieczności przeciwdziałania protekcjonizmowi. Czyli to oznacza, że na co dzień tendencje protekcjonistyczne dostrzega – zauważa Kaźmierczak.
Wiele świadczy o tym, że ta idylla właśnie się kończy. O byłej wicepremier w rządzie PO-PSL coraz mniej chętnie wypowiadają się bowiem członkowie PO. Od kilku z nich słyszę, że „nie interesują się w szczegółach sprawami unijnymi, więc trudno im recenzować Bieńkowską”. Dwóch przyznaje, że na entuzjazm ze strony polityków Platformy nie ma co liczyć. A to dlatego, że „Tusk i Bieńkowska czmychnęli do Brukseli, zostawiając zupełnie rozbitą partię”. – Nie ma mowy o braku wsparcia. Komisarz Bieńkowska nie jest politykiem, tak naprawdę nigdy nim nie była. Reprezentuje w Komisji Europejskiej Polskę, a nie PO czy PiS. Nie szukajmy sporów tam, gdzie ich nie ma – przekonuje z kolei poseł PO Robert Kropiwnicki.
Jednak zdaniem prof. Rafała Chwedoruka, politologa z Instytutu Nauk Politycznych UW, nie ma w tym nic dziwnego, że teraz cieplej o Bieńkowskiej wypowiadają się ludzie z PiS, zaś wielu kolegów z PO najchętniej by zapomniało o jej istnieniu. – Elżbieta Bieńkowska całą swoją polityczną karierę zawdzięcza Donaldowi Tuskowi. Były premier, jeszcze w roli lidera Platformy, robił wiele, by marginalizować wewnętrzną opozycję. Nie ma się więc czemu dziwić, że teraz dominujący w PO nurt związany z Grzegorzem Schetyną nie pała do niej nadmierną sympatią i dystansuje się od niej – zauważa Chwedoruk.
Pytam, z czego wynikają sygnały sympatii płynące z PiS. Bo za takie należy uznać już sam fakt uznania Bieńkowskiej za polskiego komisarza i twierdzenia, że należy pozwolić jej działać. – Z punktu widzenia partii Kaczyńskiego pozytywne mówienie o Bieńkowskiej jest korzystne na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, politycznie opłacalna jest każda gra na wzniecanie sporów w środowisku PO. Innymi słowy, rozchodzenie się dróg byłej wicepremier ze swoim środowiskiem byłoby dla PiS korzystne – mówi politolog. – A po drugie, PiS przez wiele lat głosiło, że wspiera Polaków sprawujących stanowiska w gremiach międzynarodowych niezależnie od ich przynależności czy sympatii politycznych. Zrobiono jedno odstępstwo od tej reguły: gdy rząd sprzeciwiał się odnowieniu kadencji Donalda Tuska. I zakończyło się to dla obecnie rządzących tragicznie. Decyzja o niepopieraniu Tuska była niezrozumiała nawet dla części elektoratu PiS. Wydaje się więc, że po prostu wyciągnięto naukę z tego przypadku.
Sama Elżbieta Bieńkowska zaś mówi, że stwierdzić, iż politycy PiS ją dawniej krytykowali, to jak nic nie powiedzieć. – Przecież walili we mnie jak w bęben – przypomina. I dodaje, że teraz rzeczywiście nie odczuwa agresji. Ale brakuje też wsparcia, które bardzo by się przydało. Najprawdopodobniej jednak – zdaniem komisarz – to nawet nie jest intencjonalne działanie, lecz kwestia braku umiejętności i doświadczenia. – Z perspektywy Brukseli odnoszę wrażenie, że wielu polityków w Warszawie nie rozumie tego, jak wygląda w UE proces decyzyjny. Uderzanie pięścią w stół, gdy znajduje się już na nim konkretna propozycja, jest skazane na niepowodzenie. Trzeba reagować na etapie opracowywania aktów prawnych. Pokazując na przykładzie: komisarz prowadząca projekt regulacji o pracownikach delegowanych powiedziała mi, że przecież polski rząd nie zgłaszał w toku konsultacji zastrzeżeń do przepisów, które teraz kwestionowałam. A konsultacje trwały aż półtora roku – opowiada. Zdarzają się też przypadki, gdy Bieńkowska odbiera telefony z ministerstw w przeddzień trafienia ważnego projektu pod obrady. Urzędnicy z Warszawy proszą, by jakoś zablokowała niekorzystne dla Polski rozwiązania. – W tym momencie jednak jakiego bym Rejtana nie robiła i jakkolwiek płomiennie bym nie przekonywała, jest już po prostu za późno. Proszę jednocześnie pamiętać, że jako komisarz nie mogę reprezentować polskich interesów. Mogę za to – i to staram się robić – reprezentować interesy regionu, które z reguły są zbieżne z tymi polskimi – zaznacza.
Pytanie, czy komisarz Bieńkowska jest w stanie robić to skutecznie. Narzędzia, choć najsolidniejsze spośród wszystkich Polaków, ma mimo wszystko liche. Musi więc rozgrywać tę partię błyskotliwie.
Moglibyśmy ją wykpiwać, bo dała ku temu wiele powodów jeszcze jako minister. Ale nie mamy w tym interesu. Bo każdy sukces Bieńkowskiej będzie sukcesem naszego rządu, zaś każda jej porażka będzie wyłącznie jej porażką – mówi poseł PiS