"Zamiast bronić praw pracowniczych, Solidarność staje się bojówką władzy". "Czy nie przeszkadza Wam zawłaszczanie prokuratury, sądów, służby cywilnej, mediów, świata kultury?". "(...) wstyd mi za centralę Piotra Dudy, która stała się związkiem ochroniarzy rządu, żółtym związkiem zawodowym służącym władzy, a nie pracownikom". To tylko przykładowe wypowiedzi na temat działalności NSZZ „Solidarność”, jakie w ostatnim czasie przedstawiali członkowie pozostałych związków zawodowych. Rozzłościł ich brak poparcia największej centrali związkowej m.in. dla nauczycieli protestujących przeciwko reformie oświaty oraz obywateli przeciwstawiających się „zaoraniu” sądownictwa. Zabolała też nieadekwatna reakcja na masowe zwolnienia w mediach publicznych (w tym również związkowców) i propozycja niższej podwyżki płacy minimalnej od tej przedstawianej przez pozostałe dwie centrale (OPZZ i Forum Związków Zawodowych).
Padają mocne zarzuty, ale otwarte pozostaje pytanie, na ile wynikają one z rzeczywistej chęci dbania o dobre imię całego ruchu związkowego, a na ile z zazdrości, że Solidarność – dzięki sojuszowi z PiS – ma tak duży wpływ na stanowione prawo, warunki zatrudnienia i uprawnienia socjalne milionów obywateli. Ceną za ten wpływ na władzę jest oczywiście spolegliwość i konieczność przymykania oczu na pracownicze czystki w instytucjach państwowych, a przede wszystkim – na próby upartyjnienia niezależnych instytucji państwa. Ale czy obniżenie wieku emerytalnego albo wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej dla zleceniobiorców nie jest tego warte? Czy w ogóle w państwie, w którym o wszystkim decydują ustawy, działalność apolitycznych związków ma sens? Czy nie lepiej przestać dbać o pozory i zawrzeć sojusz z wybranym obozem politycznym, wesprzeć go w wyborach, a po zwycięstwie współuczestniczyć w tworzeniu prawa? Przecież centrale związkowe nie działają po to, aby zbierać składki od członków i raz do roku udać się na pochód ze sztandarami albo podpalić oponę pod jakimś ministerstwem. Mają zrobić wszystko, co możliwe, dla poprawy warunków pracowniczych i socjalnych. Solidarność to robi. Nawet jeśli kosztem jest utrata resztek niewinności w oczach części obywateli, dla których była nie tyle związkiem zawodowym, co romantycznym, narodowym ruchem w obronie praw i wolności obywatelskich. To dzisiejszych związkowców nieszczególnie interesuje, bo – wzorem PiS – nie jest to ich „elektorat członkowski”.
– Dotychczasowe korzyści z tego sojuszu są dla związku ewidentne, a ewentualne straty – hipotetyczne – wskazuje prof. Jerzy Wratny, kierownik zakładu prawa pracy i zabezpieczenia społecznego Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych.
Działacze muszą jednak zadawać sobie pytanie – co się stanie, jeśli po kolejnych wyborach do władzy dojdą inni? Czy ktoś uwierzy Solidarności, jeśli wtedy będzie protestować przeciwko zwolnieniom albo czystkom? I czy może ona do końca ufać swojemu potężnemu sojusznikowi? Czy poprzez socjalne transfery PiS nie przejmuje roli związków i de facto – marginalizuje je? A może uzna, że w imię nieliberalnej demokracji wolne organizacje pracowników trzeba podporządkować państwu, tak jak sądy, NGO, media? Przyszłość pokaże, czy w tym przypadku Paryż wart był mszy.
Wiatr w żagle
Jedyną formalną podstawą sojuszu PiS z Solidarnością jest umowa programowa podpisana w 2015 r. przez związek i ówczesnego kandydata na prezydenta Andrzeja Dudę. Ten ostatni zobowiązał się w niej, że jeśli wygra wybory, będzie realizował prosocjalną i propracowniczą politykę, którą ujęto umownie w formie dziewięciu punktów. W zamian Solidarność poparła go w kampanii i zaapelowała do swoich członków i sympatyków o głosowanie na kandydata PiS. Po dwóch latach prezydentury i prawie dwóch latach funkcjonowania rządu Beaty Szydło bilans tej współpracy jest dla związku korzystny. Co prawda w pełni zrealizowano tylko jeden ze wspomnianych dziewięciu punktów (zapewnienie dodatkowego wsparcia rodzinom z dziećmi), ale kolejnych pięć udało się wdrożyć częściowo, w tym tak kluczowe, jak obniżenie wieku emerytalnego (choć bez postulowanej możliwości wcześniejszego przejścia na emeryturę ze względu na długi staż pracy) oraz skuteczna ochrona pracowników przed ubóstwem (przede wszystkim poprzez wprowadzenie minimalnej 13-złotowej stawki godzinowej dla zleceniobiorców i samozatrudnionych). Nie można też zapominać o wielu mniej spektakularnych zmianach, które jednak poprawiają warunki zatrudnienia w Polsce (np. wydłużenie czasu na odwołanie się do sądu po bezprawnym zwolnieniu) i eliminują oczywiste patologie (np. likwidacja tzw. syndromu pierwszej dniówki poprzez konieczność podpisywania umowy o pracę jeszcze przed rozpoczęciem jej świadczenia oraz tzw. pączkowania agencji, dzięki któremu obchodzono limity pracy tymczasowej). W kolejce na uchwalenie czekają kolejne ważne zmiany – gotowy jest np. rządowy projekt nowelizacji ustawy o związkach zawodowych, która umożliwi zrzeszanie się zleceniobiorcom i samozatrudnionym. Z kolei prezydencki projekt nowelizacji kodeksu pracy, który trafił już do Sejmu, zakłada m.in. ułatwienia w dochodzeniu roszczeń z tytułu dyskryminacji lub mobbingu. Dodatkowo trzeba podkreślić, że niektóre z postulatów w praktyce straciły na znaczeniu, bo sama Solidarność przestała sygnalizować potrzebę takich zmian (np. wycofanie przepisów o elastycznym czasie pracy).
– Gdybym miał ocenić tę dotychczasową współpracę w jednym zdaniu, to brzmiałoby ono tak: jesteśmy bardziej zadowoleni niż zawiedzeni. W ciągu dwóch lat wprowadzone zostały istotne zmiany, które poprzednia ekipa rządząca uznawała za niemożliwe do wdrożenia i o których nie chciała nawet dyskutować – tłumaczy Marek Lewandowski, rzecznik Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”.
Są też sukcesy mniej dostrzegalne przy pobieżnej analizie, ale w praktyce mające duży wpływ na funkcjonowanie i siłę reprezentacji pracowniczej. Solidarność jest mocniejsza. Widać to gołym okiem podczas konsultowania projektów ustaw i prac w Radzie Dialogu Społecznego. Głos przedstawicieli tego związku liczy się bardziej w porównaniu z opiniami pozostałych centrali, nie wspominając już o organizacjach pracodawców, które do „ucha prezesa” w ogóle nie mają dostępu i w trakcie dialogu społecznego starają się jedynie minimalizować straty. Przekłada się to nie tylko na treść stanowionego prawa, lecz także postawę w firmach – pracodawcy narzekają, że zakładowe organizacje zrzeszone w Solidarności, czując wsparcie potężnego sprzymierzeńca, wykorzystują swoje pięć minut i coraz śmielej domagają się zmian warunków zatrudnienia.
– W przedsiębiorstwach państwowych wiedzą, że muszą siedzieć cicho, bo karty rozdaje tam rząd. A w prywatnych firmach poczuli się jak bossowie, za plecami których stoi cały aparat państwa – tłumaczy przedsiębiorca, który chce zachować anonimowość.
Sojusz z obozem władzy może mieć też wpływ na samą liczebność organizacji zakładowych. Pracownicy, którzy zastanawiają się teraz nad założeniem związku w firmie, nie będą mieć wątpliwości, która centrala jest obecnie najsilniejsza. A to przemawia za tym, żeby się w niej zrzeszać.
Ten Morawiecki
W tej beczce miodu jest też jednak sporo dziegciu. Solidarność bez wątpienia ma największy wpływ na rząd (spośród wszystkich partnerów społecznych), ale niełatwo jest ocenić realną siłę tego oddziaływania. Nieprawdą byłoby twierdzenie, że każda przytoczona powyżej propracownicza zmiana w prawie wprowadzona w ostatnim czasie to wyłącznie zasługa jednej związkowej centrali.
– Rozszerzenie prawa do zrzeszania się w związki zawodowe wymusił wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 2 czerwca 2015 r. Wprowadzenie stawki godzinowej to postulat zgłoszony i rozpropagowany przez OPZZ. A obniżenie wieku emerytalnego w takiej jak proponowana formie (bo sama zmiana przepisów ma sens) trudno uznać za sukces, albowiem negatywnie wpłynie na rozwój Polski – podkreśla prof. Arkadiusz Sobczyk z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Niełatwe jest też zapewne przymykanie oczu lub firmowanie działań rządu, które stoją w sprzeczności z funkcjami związków zawodowych. Obecny obóz władzy wprowadził wiele zmian korzystnych dla zatrudnionych, ale niejednokrotnie potrafił też kompletnie ignorować prawo pracy (forsował projekty zakładające możliwość zwolnienia całych grup zawodowych, np. w służbie cywilnej lub sądownictwie). Takie przypadki Solidarność kwituje twierdzeniami w stylu: to przykry efekt, ale sam cel jest słuszny, zgadzamy się z nim i postulowaliśmy jego wdrożenie. Metodę tę zastosowano zarówno w przypadku zmian w systemie edukacji (ich przeprowadzanie to jeden z dziewięciu punktów wspomnianej umowy programowej), jak i w sądownictwie. Związek naraził się jednak przez to na otwarte ataki ze strony innych organizacji pracowniczych.
– To wyraz frustracji. Jesteśmy zwolennikami reform i mamy prawo do takich opinii. Centrale związkowe nie muszą się zgadzać i przedstawiać jednakowego stanowiska we wszystkich kwestiach. To, że mamy inne zdanie, nie oznacza, że jesteśmy „żółtym” związkiem – wskazuje Marek Lewandowski.
Największą zadrą na linii rząd – Solidarność staje się jednak dialog społeczny. Funkcjonująca od dwóch lat Rada Dialogu Społecznego miała zapewnić rzeczywiste i rzetelne konsultacje zmian w prawie ze związkami zawodowymi i pracodawcami. Ma ona na swoim koncie kilka sukcesów (np. porozumienie wszystkich stron w zakresie wprowadzenia minimalnej stawki godzinowej), ale coraz częściej widoczne są jej mankamenty. Ten najważniejszy dotyczy unikania negocjacji przez rząd poprzez przygotowywanie poselskich projektów ustaw, które nie muszą być konsultowane z RDS. W ten sposób partnerzy społeczni nie mogą się wypowiedzieć formalnie w wielu istotnych kwestiach.
– Wzorowo z radą współpracuje Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Ale niektóre resorty ją ignorują – przyznaje Marek Lewandowski.
Rolę dobrego policjanta odgrywa minister pracy Elżbieta Rafalska, a tym złym jest wicepremier Mateusz Morawiecki. Związki zawodowe traktują go co najmniej z nieufnością. Były bankier głoszący konieczność zmodernizowania polskiej gospodarki odbierany jest jako zagrożenie dla związkowych interesów w rządzie. I trzeba przyznać, że daje ku temu podstawy. Dla przykładu – naruszając w praktyce kompetencje resortu pracy, bez wcześniejszych konsultacji z partnerami społecznymi, przeforsował zniesienie obowiązku tworzenia regulaminów pracy i wynagradzania w firmach zatrudniających od 20 do 49 osób. To zmiana ewidentnie niekorzystna dla zatrudnionych w małych przedsiębiorstwach. Solidarności niełatwo było przełknąć tę żabę, a na horyzoncie pojawił się już kolejny projekt Ministerstwa Rozwoju, który zakłada m.in. skrócenie okresu przechowywania dokumentacji pracowniczej przez firmy i zwalnianie pracowników za pośrednictwem e-maila. Z tej drugiej propozycji ostatecznie się wycofano (głównie po konsultacjach z resortem pracy), ale nieufność jeszcze się pogłębiła. A punktów zapalnych w miarę upływu czasu może przybywać. Trudnym tematem w relacjach Solidarności i rządu jest na pewno zgłoszony przez tę pierwszą obywatelski projekt ustawy ograniczającej handel w niedziele. Związek przyparł nim PiS do muru, a politycy tego nie lubią, zwłaszcza jeśli uważają, że sporo już dla poprawy warunków pracy zrobili. Na dodatek związek domaga się, aby zakaz obowiązywał w każdą niedzielę, a nie jedynie dwie w miesiącu, jak sugeruje strona rządowa (w tym wicepremier Morawiecki). W rezultacie projekt Solidarności utknął w sejmowej podkomisji i choć niedługo minie rok od rozpoczęcia prac legislacyjnych, nie są znane ani ostateczny zakres, ani treść zmian. Pierwszy raz przewodniczący Solidarności Piotr Duda publicznie pogroził palcem PiS. – Cztery niedziele i kropka – skwitował stanowisko związku.
Skazani na siebie
Te różnice zdań jak dotąd nie doprowadziły jednak do żadnych istotnych rozłamów w sojuszu. – Na razie Solidarność i PiS łączy symbioza wynikająca ze wspólnoty celów. Powiązanie tej centrali związkowej z obozem prawicy wynika z samej genezy jej powstania oraz zbieżności postulatów w zakresie polityki społecznej i kwestii światopoglądowych. Z tych samych powodów OPZZ jest związane z lewicą – wskazuje prof. Jerzy Wratny.
Ostatnia z wymienionych centrali związkowych powstała tuż po zakończeniu stanu wojennego i przez pierwsze lata funkcjonowania była ściśle podporządkowana PZPR, a po zmianach ustrojowych nawiązała alians z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Alternatywą dla bloku SLD-PSL miała być Akcja Wyborcza Solidarność, której trzonem był związek zawodowy. AWS wygrała wybory w 1997 r. i na przełomie wieków organizacja związkowa w praktyce miała decydujący głos w sprawach rządzenia państwem. Pokusa wpływania na politykę jest więc w ruchu związkowym obecna od dłuższego czasu. Tendencja ta prowokuje jednak pytanie: czy reprezentacja pracowników jest skazana na współdziałanie z partiami?
– Od połowy lat 90. następowała erozja i marginalizacja związków. Osłabiła je polityka prorynkowa, w tym przede wszystkim zmiana struktury zatrudnienia – ubytek pracujących w wielkich zakładach i wzrost zatrudnienia w małych, prywatnych przedsiębiorstwach – tłumaczy prof. Juliusz Gardawski, dyrektor Instytutu Filozofii Socjologii i Socjologii Ekonomicznej Szkoły Głównej Handlowej.
Podkreśla, że słabość ruchu najdobitniej ukazał strajk przeciwko podwyżkom cen energii wprowadzanym przez rząd Jana Olszewskiego. – Nie powiódł się on. Okazało się, że związki nie dysponują tzw. vetopower, czyli siłą wystarczającą do wymuszenia na rządzie, aby wycofał się z niekorzystnej dla pracowników zmiany – dodaje.
Jednocześnie w Polsce nie upowszechniły się ponadzakładowe układy pracy. Związki straciły więc istotne pole do negocjacji warunków zatrudnienia z pracodawcami i rządem. – Skoro w praktyce kwestie pracownicze i socjalne reguluje się w Polsce na podstawie ustaw, a nie układów, to centrale związkowe starają się wpływać na tworzenie prawa poprzez alianse z partiami politycznymi – tłumaczy prof. Wratny.
Oczywiście to niesie ze sobą określone zagrożenia, także w przypadku obecnego sojuszu Solidarności i obozu władzy. Problemem dla tej pierwszej Problemem dla „Solidarności” może być odpływ tych członków, którzy nie identyfikują się z polityczną narracją PiS i jego działaniami. To co dla jednych pracowników może być zachętą do zrzeszania się w tym związku (wpływ na rząd) dla innych może być odstręczające (firmowanie działań PiS w zakresie naruszania praworządności lub samego tylko stylu rządzenia).
– Związkowa centrala nie jest wyłącznie reprezentacją pracowników. Jest też organizacją społeczną mającą obowiązek dbać o wolności i prawa obywatelskie, jako członek ustrojowego organu jakim jest Rada Dialogu Społecznego. W tym sensie w wielu środowiskach nie zostanie zapomniane to, że nie protestowała gdy obywatele sprzeciwiali się np. zmianom w sądownictwie, które miały je uzależnić od władzy wykonawczej. Choć protest w sprawie ustawowego wygaszania stosunków pracy trzeba docenić. Szkoda, że spóźniony i – według mojej wiedzy - nie pojawił się wtedy, gdy ustawą wygaszano zatrudnienie innych grup pracowników. Inna rzecz, czy na tych środowiskach Solidarności w ogóle należy. Długookresowe doświadczenie pokazuje, że powinno – uważa prof. Arkadiusz Sobczyk.
Ocena, czy i na ile takie działania zniechęcą do członkostwa w NSZZ „Solidarność”, nie jest jednak łatwa. – Logika nakazuje, aby brać takie zagrożenie pod uwagę. Ale to, czy taki skutek nastąpi, nie jest pewne. Wiele osób zapisuje się do Solidarności, bo właśnie do tego związku chce należeć. Chęć członkostwa wynosi się często z domu, niejako dziedziczy po rodzicach, którzy należeli do tzw. pierwszej Solidarności. To najczęściej osoby o prawicowych poglądach, a oni na ogół chętniej wykazują potrzebę przynależności do zorganizowanej grupy o podobnych poglądach – tłumaczy prof. Juliusz Gardawski.
Podkreśla, że w pierwszym okresie funkcjonowania NSZZ „Solidarność” zrzeszała wiele różnorodnych grup społecznych, ale z biegiem czasu wielu jej dawnych członków odeszło z ruchu związkowego i zajęło się np. działalnością polityczną lub obywatelską. – Związek stał się organizacją robotniczą. A ta grupa społeczna ma poczucie, że nikt przez lata jej nie słuchał i nikt nie interesował się jej losem. Obecny obóz władzy potrafił trafić do tych osób i przekonać ich, że przywróci należną im godność – dodaje prof. Gardawski.
I właśnie na ten element powinni zwrócić uwagę działacze związkowi. Bo nieliberalna demokracja, którą wdraża obecny obóz władzy, może być dla nich zagrożeniem nie mniejszym od drapieżnego liberalizmu. W tym systemie władza sprawdza, czego chcą poszczególne grupy obywateli, i daje im to (pomoc finansową, lepsze warunki pracy itp.). W zamian oczekuje, że nie będą oni protestować przeciwko likwidacji tych instytucji, które mogłyby krępować władzy ręce, i będą ponawiać mandat rządzących (dla ich dobra) co cztery lata. Nikt nie potrzebuje tutaj niezależnych i samorządnych pośredników. – W takiej sytuacji obywatel musi wiedzieć, komu zawdzięcza realizację swoich potrzeb. Rząd daje jasny sygnał – możemy współpracować ze związkami, ale pamiętajcie: to my decydujemy, kto i co dostanie – wyjaśnia prof. Gardawski.
Najbardziej dobitnym tego przykładem były ubiegłoroczne negocjacje wysokości płacy minimalnej. Centrale związkowe proponowały podwyżkę od 1 stycznia 2017 r. o 120 zł (do 1970 zł; w praktyce – ze względu na taktykę negocjacyjną – zawsze postulują kwotę wyższą, niż spodziewają się uzyskać). Rząd przebił je o 30 zł i podwyższył minimalne wynagrodzenie do 2 tys. zł. Przekaz był aż nadto czytelny. Powody, dla których NSZZ „Solidarność” musi mieć się na baczności, mogą mieć też jednak znacznie bardziej prozaiczny charakter. – W ciągu krótkiego czasu udało się zrealizować tak dużo postulatów, że niedługo może zabraknąć kolejnych wspólnych inicjatyw. Trzeba też pamiętać o dobrej sytuacji ekonomicznej w ostatnich latach. Jeśli się ona pogorszy, mogą się pojawić różnice interesów rządu i związków zawodowych – zauważa prof. Jerzy Wratny.
Solidarność nie obawia się jednak, że w tandemie może zabraknąć paliwa. – Rozpoczynamy konsultacje w sprawie zmian w konstytucji RP. 25 sierpnia w Sali BHP Stoczni Gdańskiej odbędzie się konferencja z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy. Chcemy przypomnieć przygotowany przez Komisję Krajową obywatelski projekt ustawy zasadniczej z 1994 r. – wyjaśnia Marek Lewandowski.
Zatem symbioza dalej trwa. Ale Solidarność, jako zdecydowanie słabsza strona tego związku, musi pilnie uważać, by nie przekształcił się w komensalizm. Albo co gorsza – klientelizm.
Centrale związkowe nie działają po to, aby zbierać składki od członków i raz do roku udać się na pochód ze sztandarami albo podpalić oponę pod jakimś ministerstwem. Mają zrobić wszystko, co możliwe dla poprawy warunków pracowniczych i socjalnych. Solidarność to robi. Nawet jeśli kosztem jest utrata resztek niewinności w oczach części obywateli