- Prawdziwym sprawdzianem tego, komu zależy na polskim przemyśle zbrojeniowym, jest kierunek wydawania pieniędzy. PiS na pewno skieruje strumień pieniędzy do polskich firm – mówił Antoni Macierewicz w październiku 2015 r. Działo się to na krótko przed wyborami parlamentarnymi, które zdecydowanie wygrało Prawo i Sprawiedliwość, a poseł Macierewicz na ponad dwa lata został ministrem obrony narodowej. Później jeszcze wielokrotnie on i Bartosz Kownacki, wiceminister odpowiedzialny za modernizację wojska, podkreślali potrzebę zakupów w polskim przemyśle.
W praktyce odpowiada za nie Inspektorat Uzbrojenia MON (IUMON). Z ramienia ministra to właśnie ta komórka prowadzi negocjacje i później podpisuje umowy. W ubiegłym roku w ten sposób na nowy sprzęt wydaliśmy ponad 7,2 mld zł. Nie licząc finansowanej osobną ustawą transakcji związanej z zakupem samolotów F-16, można mówić o rekordzie. Rok wcześniej było to niecałe 7 mld zł, a w najsłabszym 2013 r. niecałe 4 mld zł.
W latach 2014–2017 do przemysłu zbrojeniowego, który ma siedzibę w Polsce i prowadzi działalność gospodarczą na podstawie polskiego prawa, trafiły z MON ok. 4 mld zł. Ale o ile w 2014 r. było to 63 proc. wydatków IUMON, a rok później nawet ponad 70 proc., to już w roku ubiegłym było to zaledwie 54 proc. I to mimo takich transakcji jak zakup 500 ciężarówek Jelcz za ponad 400 mln zł.
- Wartość bezwzględna wydatków, które trafiły do polskiego przemysłu, jest zdecydowanie najwyższa od lat. Na niższy współczynnik procentowy wpływ miały kontrakty z firmami zagranicznymi na dostawy sprzętu wojskowego nieprodukowanego w kraju – komentują urzędnicy z centrum operacyjnego resortu obrony.
Reklama
W ubiegłym roku duża część pieniędzy na uzbrojenie poszła na zakup samolotów szkoleniowych AJT-M 346 czy tych przeznaczonych dla najważniejszych osób w państwie: Boeing 737 i samolotów Gulfstream G550. MON kupiło także produkowane w Stanach Zjednoczonych uzbrojenie dla F-16 (pociski AIM-120, AIM-9X czy AGM-158A).
Te malejące procenty udziału naszego przemysłu w dodatkach dla wojska to wypadkowa jego zdolności, które, trzeba powiedzieć sobie wprost, nie są wysokie. – Na pewno nie jest prawdą, że wszelkie zamówienia resortu są kierowane do polskiego przemysłu albo że ich wartość radykalnie wzrosła – stwierdza gen. Adam Duda, który do początku ubiegłego roku był szefem Inspektoratu Uzbrojenia. – Ale te dane dotyczą tzw. pierwszego kontraktora. I nawet jeśli za finalny produkt odpowiada polski zakład, to często wiele komponentów kupowanych jest za granicą. Niestety, dużo rzadziej zdarzają się sytuacje odwrotne, czyli że podmiot zagraniczny kupuje sprzęt zbrojeniowy w polskich zakładach – tłumaczy.
I tak np. choć umowę na zakup 96 armatohaubic Krab z Hutą Stalowa Wola resort obrony podpisał na ponad 4,5 mld zł, to kilkadziesiąt procent tej kwoty trafi do dostarczających pierwsze podwozia Koreańczyków, do Brytyjczyków (od których kupiliśmy licencję na wieżę) czy do dostarczających tzw. odkuwki do produkcji luf Niemców. I to w sytuacji, gdy HSW coraz większą część Krabów robi samodzielnie.
Podobnie jest z modernizacją czołgów Leopard. Tutaj kontrakt podpisał Bumar Łabędy, ale dużo zarobi na nim również niemiecki Rheinmetall. Tak więc nawet jeśli na papierze odsetki wynoszą ponad 50 proc., to faktycznie u polskich firm zostanie pewnie kilka, kilkanaście procent całego budżetu mniej.
Na pocieszenie można dodać, że Inspektorat Wsparcia Sił Zbrojnych, który dba o wszelkie naprawy i kupuje sprzęt powszechnego użytku, jak np. wózki widłowe, cysterny, paliwa, umundurowanie czy żywność w 2017 r., z ponad 7 mld zł przeznaczonych głównie na zakup dostaw i usług, 95 proc. wydał u polskich podmiotów. Ten wskaźnik utrzymuje się na podobnym poziomie od lat.