Sztab Bronisława Komorowskiego chciał w środę uroczyście uruchomić nową stronę internetową kandydata PO. Wydarzenie popsuła awaria sieci. Zamiast kolejnych podstron uparcie na ekranie pojawiał się komunikat: "brak połączenia z serwerem". Bo w kampanii w sieci dużo lepiej spisują się wyborcy niż kandydaci.

Reklama

Gdyby kampania prezydencka toczyła się tylko w internecie, można by nazwać ją wręcz emocjonującą. Zwolennicy i przeciwnicy głównych kandydatów prowadzą walkę na strony internetowe i grupy dyskusyjne. Na portalu społecznościowym Facebook przeciwnicy kandydata PiS zakładają grupy dyskusyjne: "Nie chcę, żeby Jarosław Kaczyński został prezydentem" czy "Nie chcę, żeby pierwsza dama była kotem". Rywale nie pozostają dłużni. Atmosfera zrobiła się jednak napięta, kiedy w poniedziałek okazało się, że grupy dyskusyjne agitujące przeciw Komorowskiemu zostały usunięte z portalu. Prawdopodobne przyczynili się do tego zwolennicy marszałka Sejmu dzięki sprytnemu wybiegowi: zasypali administratorów Facebooka zgłoszeniami, że grupy łamią jego regulamin, bo szerzą przemoc.

Emocje na portalach społecznościowych wywołują raczej fani kandydatów niż oni sami. Choć oczywiście są obecni na Facebooku, Twitterze, czy Blipie. Grzegorz Napieralski informuje na Blipie o napiętym planie dnia. Ilustruje to swoim zdjęciem w samochodzie z hot dogiem. Jest jednym z bardziej aktywnych kandydatów w sieci. "Politycy zrozumieli wreszcie, że nie można ignorować młodych ludzi" - mówi Urszula Jarecka, specjalizująca się w przekazach medialnych antropolog kultury z PAN. Przypomina, że dla wielu 20-, 30-, a nawet 40-latków sieć to główne źródło informacji o tym, co się dzieje na świecie.

czytaj dalej >>>



Ale politycy docenili też łatwość, z jaką można dotrzeć do wyborców w ten sposób. Tańszy niż billboardy czy spoty wyborcze, a kto wie, czy nie skuteczniejszy. Jednak bezpośredni kontakt z internautami może się okazać dla polityka zdradliwy. Na Facebooku jeden z dociekliwych internautów codziennie pyta Komorowskiego o program. Marszałek zapowiedział, że udostępni dokument, jeśli pytający obieca, że go przeczyta. Internauta złożył obietnicę. Ale Komorowski programu nie udostępnia. Do nalegań włącza się natomiast coraz więcej użytkowników.

Zdaniem ekspertów, z którymi rozmawialiśmy, przedwyborczy ruch w sieci, choć większy niż kiedykolwiek dotąd, wciąż odbiega intensywnością od tego, co można było obserwować w sieci choćby przed wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych. "Aby odnieść sukces w sieciach społecznościowych, trzeba w nich być, budować relacje z użytkownikami. Nie wystarczy pojawić się przed wyborami i zawołać: mówcie mi po imieniu" - mówi Kamil Niemira, managing director w Agencji Social Media. O stronach internetowych dwóch głównych kandydatów mówi, że to gazetki zakładowe ze słusznymi treściami. Dlatego do historii tej kampanii nie przejdą raczej strony internetowe kandydatów, a tak było z witryną Baracka Obamy.

Za to jednym z większych wydarzeń kampanii w sieci ma szansę stać się inicjatywa młodych ludzi, którzy założyli stronę www.zadamydebaty.pl. "Nie chcemy czerpać wiedzy z propagandowych plakatów i lanserskich wypastowanych spotów. Chcemy wiedzieć, komu powierzymy nasze losy" - apelują autorzy strony do polityków. Pytanie, jak długo kandydaci będą udawać, że ich nie słyszą.