Jarosław Kaczyński i Bronisław Komorowski, każdy z własnych powodów, od tej roli dość długo się migał. Rosnące zniecierpliwienie opinii spowodowało zmianę sytuacji – w każdym razie z obu obozów dobiegają zapewnienia, że kandydaci wreszcie biorą się do roboty. Na razie, wyręczają ich spin doktorzy, anteny telewizji publicznej, drużyna wiernych komentatorów i dwa spośród największych poważnych dzienników w kraju. Upolitycznione media pracują na rzecz swoich kandydatów z różnym natężeniem stronniczości, jedne dyskretniej („Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”), inne z większym przytupem (stara wiara sympatyków IV RP w mediach elektronicznych), bądź jawnie, wręcz z propagandową nachalnością (kilkoro kolegów w TVP 1). Rola tych organizacji jest wyraźnie widoczna nawet dla kogoś, kto pobieżnie przegląda papierowe wydania gazet czy zerka na wieczorne programy informacyjne.

Reklama

Świadome strategie

W pierwszych tygodniach kampanii taka delegacja obowiązków wyborczych mogła być uzasadniona okolicznościami, w jakich Polska znalazła się po 10 kwietnia. Jesteśmy w stanie przedłużonej żałoby po stracie części elity politycznej, jeden z kandydatów poniósł tragiczne osobiste straty, a zjednoczona w żalu opinia publiczna nie życzy sobie (przynajmniej na poziomie deklaracji) hałaśliwej kampanii wyborczej – rozumianej jako „targanie się po szczękach”.

Oficjalnie to z tego powodu kandydat Prawa i Sprawiedliwości nie wsiada na bojowego rumaka: mamy szanować jego żałobę. A drugi, o bardziej ugodowym usposobieniu, do tej pory robił to samo, powołując się na konieczność godnego piastowania funkcji państwowych. W domyśle: podziwiajmy jego heroiczną dyscyplinę. Problem w tym, że istnieją też inne teorie na temat ich wstrzemięźliwości. Na przykład, że Jarosław Kaczyński jest politycznym dobrem trudno zbywalnym: im mniej go ludzie słyszą i oglądają na żywo, tym dla niego lepiej. Zaś o marszałku Komorowskim można twierdzić, iż poza ogólną siłą spokoju, wizerunkiem hrabiego z dwururką i mgliście centroprawicowym usytuowaniem, niewiele wyborcom oferuje.

Reklama

...czytaj dalej



Biorąc pod uwagę uwarunkowania, kandydaci wybrali inteligentne strategie. Tyle że natura nie znosi próżni, coś musiało ją wypełnić. Grzeczna kampania to mit, wybory z definicji są sportem kontaktowym. Po smoleńskiej katastrofie pojawiło się też napięcie w nieruchawym zwykle elektoracie. Z jednej strony oddolnie generowane teorie spiskowe, fantastyczne pogłoski. Z drugiej – fala ciepłych uczuć w kierunku Rosjan. Tylko niektóre z tych emocji sami kandydaci mogą zagospodarowywać. Do mokrej roboty, jak zwykle, na ochotnika zgłosili się dziennikarze (nie wierzę tu w demoniczną premedytację sztabów wyborczych). Powstaje pytanie, czy media są w stanie zastąpić kandydatów w kampanii?

Reklama

Mam co do tego potężne wątpliwości. Nawet jeśli drużyna zajadle walcząca na rzecz elekcji kandydata PiS może mówić o obiecującym początku – wyniki Kaczyńskiego poszybowały w górę, Platforma Obywatelska ponoć gorączkowo szykuje zmianę strategii Komorowskiego na aktywniejszą – na koniec wszystkie strony tych transakcji się zawiodą. Wyborcy, ci niezdecydowani, o których przede wszystkim idzie w tej grze, są raczej krytyczni i przejrzą manipulację. Chytrzy politycy dostaną znacznie mniej, niż potrzebują, by realizować swe wizje. Dziennikarze, bez względu na motywy swojego zaangażowania, stracą zdolność do funkcjonowania inaczej niż w roli najemników. Zaś właściciele po raz kolejny odkryją, jak negatywnie takie sojusze przekładają się na pozycje rynkowe ich mediów, autorytet tytułów i zaufanie ogłoszeniodawców. Nie mówię już o słusznej furii porozjeżdżanych polityków.

Zainteresowani znają doskonale te argumenty, a mimo to robią swoje. Ktoś wzruszy ramionami: ich strata. Dlaczego mamy się przejmować, że niektórzy uczestnicy debaty publicznej sami strzelają sobie w stopy? Jest jeden powód: kiedy dziennikarz oddaje się w służbę polityka, traci opinia publiczna.

...czytaj dalej



Czy tak się dzieje? Przejrzałem prasę z ostatnich kilku dni tylko pod tym kątem. I oto, jak w amerykańskim sądzie, dowód nr 1. Wydanie „Gazety Wyborczej” z ostatniego poniedziałku, wywiad z Donaldem Tuskiem. Panikują rynki finansowe, trzeszczy strefa euro, polska waluta gwałtownie traci. A o czym rozmawia z szefem polskiego rządu największa opiniotwórcza gazeta? O tym, jakie okropne jest PiS. OK, partia Kaczyńskiego rzeczywiście ma sporo za uszami, a wybory prezydenckie to ważny temat. Niestety rozmowa na całą rozkładówkę, poza końcówką, sprowadza się do wykładania rozmówcy łatwych piłek w kwestii kampanii. Trójka dziennikarzy leci po tematach dla PO najporęczniejszych, sugeruje odpowiedzi („Ma pan krew na rękach? Tak mówią w telewizji publicznej”; „Był pan zdziwiony decyzją o pochówku prezydenckiej pary na Wawelu? To element nowego mitu założycielskiego PiS?” itd.). Nie widać jakiegokolwiek nacisku intelektualnego na rozmówcę – uderza zaś poczucie wspólnoty z ekipą rządzącą i troska o wynik wyborów. („Co chcecie zrobić, żeby wygrać?”). Gdy premier decyduje się postraszyć – „Jeśli przegramy te wybory, to możemy stać się kolejnym zdestabilizowanym krajem w Europie” – posuwa się do szokującej sugestii, że Polska dołączy do zbankrutowanej Grecji. I co? I nic! Żaden z dziennikarzy nie żąda wyjaśnienia, jak prezydent Jarosław Kaczyński miałby do tego doprowadzić, biorąc pod uwagę zakres kompetencji głowy państwa. Zarządzanie finansami publicznymi do nich nie należy. Ekipa „Gazety” woli się upewniać, że premier będzie marszałkowi osobiście pomagał i że dostrzega, jak „brudną robotę będą robili telewizja i publicyści IV RP”.

...czytaj dalej



Walka na pióra

W ten sposób nie wypełnia się misji wolnych mediów w trakcie demokratycznych wyborów. Zresztą następnego dnia „Rzeczpospolita” zareagowała piórem Bronisława Wildsteina, który lamentował nad tą perłą żurnalizmu u konkurencji, konkludując, że „poziom debaty prezentowany przez dominujące ośrodki opiniotwórcze w naszym kraju osunął się poniżej bruku”. Autor wydaje się nie pamiętać, jak w „Rz” wyglądały wywiady z braćmi Kaczyńskimi, kiedy ci byli u władzy, a redakcja jego gazety wykazywała szczerą troskę o interesy rządzącej ekipy. „GW” ze swojej strony też lubi pouczać autorów „Rz”. Jest coś autentycznie zabawnego w tej trosce o wzajemne standardy.

Przechodzimy do dowodu nr 2. Ostatnia „Świąteczna”, sobotnio-niedzielne wydanie „GW”. Górna połowa strony siódmej jest oddana listom do redakcji – wszystkie są poświęcone niecnym machinacjom PiS („Cel uświęca środki?”; „Wina Pospieszalskiego”; „O gumożujących gapiach”). Możliwe, że „Gazeta” dostaje tylko takie listy, choć tak jednomyślnego elektoratu spodziewalibyśmy raczej po „Gazecie Polskiej”. Natomiast na stronie 19 coś naprawdę ekstra: całokolumnowy esej „Kości zamiast sztandaru”, którego autor dowodzi, że słynny już akt strzelisty „Do Jarosława Kaczyńskiego” Jarosława Marka Rymkiewicza, nagłośniony przez „Rz” i siły medialne PiS, to knot, nie poezja. Śródtytuły (nie wiem, czy nadane przez autora, Pawła Goźlińskiego) odzwierciedlają treść: „Epigon epigonów”, „Zgłupieć dla Ojczyzny”, „Samobójstwo poety” itd. Język eseju jest chwilami brutalny, argumentacja osadzona w analizie formalnej (trzynastogłoskowiec) i tekstach literackich ojców chrzestnych Rymkiewicza (wysoki Słowacki, schyłkowy Mickiewicz). Jednak wszystko, co na koniec autor udowadnia, to tyle, że również w dzisiejszych światłych czasach można zaprząc i wybitnego poetę, i krytyka w służbę polityki. Ot, takie szczypanie przeciwnika, wykroczeń przeciw ładowi wyborczemu oczywiście w tym nie ma. Towarzysze z wydziałów kultury i prasy KC byliby jednak pod wrażeniem tego posunięcia redakcyjnego „Świątecznej”.

...czytaj dalej



Na pierwszy rzut oka „Rzeczpospolita” na stronach newsowych wydaje się płynąć na równiejszym kilu, bez wyraźnych przechyłów. Jednak daje się zauważyć dbałość redaktorów, by kluczowe dla PiS wątki były stale obecne na łamach. A nasz dowód nr 3 – weekendowe wydanie, strona A6 – ujawnia i tu zastanawiające lapsusy. Materiał zatytułowany „Komorowski odwiedzi Polonię”. Reporterzy gazety ustalili, że marszałek planuje szybki skok do Wielkiej Brytanii. Obok, na tej samej wysokości, następny nagłówek głosi „Kaczyński: Polska jest najważniejsza”. Tu newsem jest slogan właśnie wybrany przez PiS – ale materiały są tak ułożone na kolumnie, że kandydat Jarosław napomina kandydata Bronisława, poucza młodszego, rwącego się do wyjazdu rywala. Mała rzecz, a cieszy.

Przekładamy stronę i kogo widzimy? Martę Kaczyńską z mężem, obok całokolumnowe, ociekające lukrem wypracowanie o córce zmarłego prezydenta, byłej kandydatce na baletnicę i rozwódce, która teraz „wychodzi z cienia”. Niestety poza garścią odgrzewanych plotek i życzliwymi ogólnikami czytelnik niczego się nie dowie o potencjałach Marty Kaczyńskiej w wyborach. Ani o jej ambicjach czy przekonaniach. Jak w omówionym przykładzie z „GW”, miękka promocja swoich, zaskakujący zanik dziennikarskiego pazura i dociekliwości. Nie boją się gniewu Wildsteina?

O wizerunku „Rzeczpospolitej” jako organie PiS przesądza jednak aktywność jej stajni sztandarowych komentatorów – na własnych łamach gazety i w gościnnych mediach elektronicznych. W porannych i wieczornych audycjach w niezliczonych radiach i stacjach telewizyjnych, z ogniem i pełnym zaangażowaniem komentują rzeczywistość – wyłącznie przez pryzmat poglądów obowiązujących w tej partii. Widać to było wyraźnie w momentach dla PiS gardłowych (jak spór o lustrację), widać to teraz. Postawienie podobnego zarzutu komentatorom ze stajni „Gazety Wyborczej” byłoby trudniejsze. Choć z grubsza wiadomo, w którą stronę będą strzelać, nigdy nie są oni aż tak jednomyślni, tak mechanicznie konsekwentni. Odnoszę wrażenie, że po drugiej stronie barykady panuje jednak większa różnorodność światopoglądowa, koledzy są bardziej stonowani, cenią niuans, potrafią też zaskakiwać.

...czytaj dalej



Skrajna polaryzacja

Nie warto mnożyć dowodów, że obie gazety zaangażowały się w kampanię w zakresie szerszym, niż standardy dziennikarskie. Ciekawsze wydaje się pytanie: dlaczego to robią?

Przecież nie mówimy tu o amatorach, tylko przedstawicielach elity polskich dziennikarzy, którzy sadzą wazeliniarską propagandę na łamach poważnych gazet albo wkraczają jak białe roboty z „Gwiezdnych wojen” do telewizji, do publicznego radia, by działać tam na rzecz PiS lub SLD. Muszą mieć świadomość, że sprzeniewierzają się opinii publicznej, którą wprowadzają w błąd. Dlaczego więc?

Najważniejszą przyczyną obecnego stanu rzeczy jest skrajny charakter polskiej polityki. Wciąż mamy słabe centrum. Dziennikarze wyposażeni w silne osobiste przekonania polityczne (w Stanach uchodzi to w branży za wadę, w Polsce – za zaletę) po prostu mają poczucie, że uczestniczą w batalii o wszystko. Obecne wybory to nasz kolejny polski Armagedon. Jeśli Kaczyński wróci do władzy, to koniec: będzie nadal blokował konieczne reformy, na forum publiczne wrócą kłótnie i jadowita demagogia, relacje z Niemcami i Rosją cofną się do jaskini. Drudzy uważają z kolei, że jeśli PO uchwyci ostatni istotny przyczółek władzy, to mogiła: kraj zaleje kolejna fala PR, sprywatyzują szpitale i całą resztę narodowej substancji, szaracy dostaną w kość, kolejna elita się uwłaszczy, a w polityce zagranicznej zapanuje kapitulanctwo. W obliczu tak dramatycznego wyboru wielu dziennikarzy uważa za naturalne, że szlachetne zasady zawodu ulegają zawieszeniu. Bo wyborcom niestety nie można zaufać, dlatego trzeba spinować z wszystkich sił, potrząsać opinią, nawoływać i mobilizować. I kiedy się da, po cichu wykładać piłkę naszemu, a tego drugiego faulować...

...czytaj dalej



Po stronie Prawa i Sprawiedliwości są dodatkowe czynniki mobilizujące dziennikarską drużynę. Jednym jest sama karkołomność wyzwania. PiS zostało dramatycznie osłabione w katastrofie smoleńskiej. Oczywiście można promować tezę, że jest wręcz przeciwnie, bo naród przejrzał na oczy i życzliwiej, z entuzjazmem, postrzega teraz czasy rządów tej partii. Jednak im więcej czasu upływa od tragedii smoleńskiej, tym mniej można liczyć na skuteczność takiej propagandy. A Jarosław Kaczyński nie należy do wymarzonych kandydatów na urząd z wyboru. To polityk gabinetowy.

Ekipa publicystów IV RP, która utrzymała się jakoś na rynku po przegranych przez PiS wyborach, idzie na całość również z obawy, że w wypadku przegranej tym razem może być gorzej. Rząd z własnym prezydentem z łatwością odzyska media publiczne, dla prawicowych publicystów może się zrobić nieciekawie. A gdy nowe wiatry w Polsce powieją silniej, kto wie, jakie oferty biznesowe może dostać cienko przędący właściciel „Rzeczpospolitej”. W tych wyborach stawka jest wysoka dla wielu osób w mediach.

* autor jest redaktorem naczelnym serwisu ekonomicznego ObserwatorFinansowy.pl