Największym beneficjentem wyborczych zmagań są pielęgniarki, z którymi rząd na chwilę przed drugą turą podpisał porozumienie gwarantujące m.in. znaczne podwyżki. Opozycja skrytykowała je jako nierealistyczne, ale biorąc pod uwagę fakt, że zbliżają się kolejne wybory, siostry mają szansę wymusić realizację kosztownej obietnicy.

Reklama

Marek Migalski, politolog i eurodeputowany PiS, twierdzi, że dwie największe formacje to dziś partie typu catch-all, zbierające elektorat wszelkiego rodzaju i ciężko wyróżnić grupy społeczne, które są dla nich ważniejsze niż inne. Niemniej, obserwując obietnice wyborcze, można stwierdzić, kogo najbardziej politycy się boją i kogo starają się mamić.

Wirtualne rozdawnictwo

Obaj kandydaci z sympatią odnieśli się do obecnego systemu ubezpieczeń rolniczych. Komorowski zapewnił, że podniesie pensje nauczycielom (o 30 procent), pracownikom służby zdrowia i wojskowym. Jarosław Kaczyński obiecał z kolei zachowanie przywilejów emerytalnych mundurowych i zwiększenie wydatków na armię. - Realizacja tych obietnic sprowadziłaby się do tego, że pod kątem problemów społecznych prześcignęlibyśmy Grecję - podsumowuje Robert Gwiazdowski, ekspert z Centrum im. Adama Smitha.

Na tym wirtualnego rozdawnictwa nie koniec. Żeby podlizać się młodzieży, Komorowski podarował studentom 50-proc. ulgę na przejazdy komunikacją. Kaczyński obiecał młodym mieszkania. A kibicom zorganizowanie olimpiady w Warszawie. Obaj odcięli się od podnoszenia podatków.

Socjalność tej kampanii w drugiej turze wzmocnił fakt, że walczono przede wszystkim o elektorat lewicowy Grzegorza Napieralskiego. Jak ocenia politolog Norbert Maliszewski, wyborcy ci dzielą się na trzy grupy: młodą lewicę, czyli przede wszystkim studentów wyznających hasła lewicowej rewolucji obyczajowej, elektorat darzący sentymentem okres PRL oraz elektorat socjalny. Ten od początku chciał głosować na Kaczyńskiego, który zaczął więc walczyć o grupę z sentymentem do PRL. W piątek tuż przed wyborami, po tym jak Jarosław Kaczyński docenił patriotyzm Edwarda Gierka, jeden z prominentnych PiS-owców jęknął: "Oj, żeby nas nie rozerwał ten szpagat".

Czytaj dalej >>>

Reklama



I rzeczywiście, im bliżej było 4 lipca, tym robiło się ciekawiej: najpierw użytkownicy gejowskiego portalu Homiki.pl opowiedzieli się za Komorowskim. Kilka dni później znany działacz gejowski Jacek Adler, szef portalu Gaylife.pl, nawołał do głosowania na Kaczyńskiego ze względu na troskę o porządek publiczny, co ma zwiększyć bezpieczeństwo homoseksualistów na ulicach.

Przedszkola, parytety, in vitro...

O żeński elektorat bardziej zabiegał Komorowski. Obiecał ustawę o przedszkolach, parytety, był trochę bardziej niż Kaczyński za in vitro, w dodatku jego żona jeździła po całej Polsce i opowiadała o swojej szczęśliwej rodzinie i dzieciach. Mimo wpadki z reklamówką, na której żona podaje mu zupę, Kongres Kobiet włączył się w jego kampanię.

Jednak Kaczyński, który o prawach kobiet nie mówił wcale (prócz prawa do wyboru wieku emerytalnego), zyskiwał sympatię pań dzięki Joannie Kluzik-Rostkowskiej, szefowej swojej kampanii. Zresztą w skali kraju PiS i Kaczyńscy zawsze uzyskiwali lepsze wyniki wśród kobiet niż wśród mężczyzn.

W tej kampanii - jak nigdy wcześniej - mało było gry religią i Kościołem. Kaczyński powtórzył co prawda kilka razy, że jest katolikiem, Komorowski zadbał, aby media doniosły o jego obecności na mszy świętej w niedzielę, ale na tym się kończyło. Choć fakt, że jeszcze przed rejestracją kandydatów półtora miliona podpisów pod listą kandydata PiS zostało zebranych w dużym stopniu na przedkościelnych stolikach, pokazuje, po czyjej stronie była sympatia.

Co było uderzające w tej kampanii to fakt, że klasa średnia i biznes były marginalizowane. Jak ognia unikano sformułowań takich, jak cięcia, ograniczenie, w kampanii niemal nie istniał temat reprywatyzacji, a posądzenie o chęć prywatyzacji służby zdrowia zaprowadziło kandydatów do sądu.