W sobotę 10 kwietnia ub.r., gdy doszło do katastrofy, pani Ludmiła była w księgarni w samym centrum Smoleńska, gdzie pracuje. Niedaleko jej sklepu mają siedziby władze miasta i kilka innych ważnych instytucji, kobieta nie zdziwiła się więc, gdy w pobliżu księgarni zobaczyła tego dnia sporo zaparkowanych milicyjnych aut.

Reklama

"Nie wiedziałam, że ma przyjechać do nas ktoś wyjątkowy, ale zwykle takim wizytom towarzyszy silna ochrona, więc nawet nie zwróciłam na to uwagi. Nagle te wszystkie policyjne auta ruszyły na sygnale. Chwilę potem zaczęły pędzić karetki" - opowiedziała kobieta.

"Zadzwoniłyśmy do kogoś, nie pamiętam dokładnie, chyba do telefonistek, bo one wszystko wiedzą pierwsze, i dowiedziałyśmy się, że coś się stało z polskim samolotem" - relacjonowała pani Ludmiła, dodając, że za chwilę do sklepu wszedł klient, który zupełnym przypadkiem okazał się pilotem: mężczyzna wiedział już skądś, że niedaleko smoleńskiego lotniska rozbił się Tu-154.

"Wszyscy tego dnia płakaliśmy" - powiedziała pani Ludmiła, nie mogąc powstrzymać łez. Dodała, że gdy tej soboty wychodziła z pracy do domu, nad miastem świeciło jasno słońce. "Pomyślałam wtedy: nie mogli przylecieć o godzinie 14, po co lecieli tak rano".

Pani Ludmiła pojechała jakiś czas później na miejsce katastrofy, by złożyć kwiaty. Jak powiedziała, niebawem do miasta powinien przyjechać jej syn, oficer, który ma auto, i pewnie wybiorą się znów razem w miejsce, gdzie upadł samolot. "Bez samochodu trudno, bo to trochę daleko" - wyjaśniła.

Większość mieszkańców Smoleńska dowiedziało się o katastrofie, podobnie jak pani Ludmiła, pocztą pantoflową. 24-letnią Weronikę poinformował o katastrofie brat. "Zadzwonił, włączyliśmy telewizor, a tam była już bezpośrednia relacja z miejsca, gdzie spadł samolot. Straszna tragedia" - mówiła.

Jeden ze smoleńskich taksówkarzy w sobotę rano akurat jechał autem. "Zadzwonił do mnie znajomy i mówi: w telewizji poinformowali, że spadł samolot. Nie chciałem mu uwierzyć. Przecież takie rzeczy się nie zdarzają. Pojechałem do tego znajomego, skaczemy po kanałach, a tam wszędzie informacja o katastrofie" - relacjonował kierowca.

Reklama

Sasza i Jana, 21-letnie mieszkanki Smoleńska, dowiedziały się o katastrofie polskiego samolotu w marszrutce (niewielki bus, popularny środek miejskiej komunikacji w Rosji). "W radiu podali informację, że coś się stało na lotnisku. Zrobiło się strasznie i wszyscy pasażerowie zaczęli rozmawiać na ten temat. Za chwilę, gdy podano liczbę ofiar, zrobiło się już zupełnie strasznie" - powiedziała Sasza.

Gdy doszło do katastrofy, uczniowie Smoleńskiego Korpusu Kadetów, która to szkoła od jakiegoś czasu współpracuje z jednym z poznańskich gimnazjów, mieli lekcje. "Informacja o tym, że rozbił się polski samolot, dotarła do nas godzinę po upadku samolotu. Wiadomość wywołała taką reakcję, jakby gdzieś w pobliżu wybuchła bomba. Przerwano zajęcia i za chwilę wszyscy stali już przed telewizorem" - powiedział Kirył, jeden z uczniów.

Upadek samolotu Tu-154 widział jeden z pracowników warsztatu samochodowego położonego ok. 200 metrów od miejsca katastrofy. Igor, mechanik, akurat wyszedł przed warsztat zapalić papierosa. "Zwykle, gdy do lądowania na lotnisku podchodziły samoloty, nie było ich słychać. A tu usłyszałem kilka głuchych dźwięków, takie trach, trach, to samolot zahaczał o drzewa. Nagle stanął w płomieniach: to był duży ogień. Potem znowu był głuchy dźwięk i ziemia się zatrzęsła" - opowiadał PAP Igor.



Jak dodał, niemal natychmiast na miejsce podjechała straż pożarna, która bardzo blisko ma swoją siedzibę. "A ja pobiegłem. Nie było jeszcze żadnej ochrony, zacząłem telefonem komórkowym filmować: ziemia płonęła, wszędzie były szczątki samolotu. Dałem potem ten film dziennikarzom z Polski" - powiedział Igor.

Jednak większość ludzi mieszkających czy pracujących w pobliżu miejsca upadku Tu-154 dowiadywała się o tym, co się stało, dopiero od znajomych.

Mężczyzna mieszkający nieopodal miejsca katastrofy, mimo że był w domu, niczego nie zauważył. "Koło godz. 10 byłem nawet na balkonie wywiesić pranie, ale oprócz mgły nic nie widziałem i nie słyszałem. Dopiero gdy wychodziłem z domu na autobus, który miał mnie zawieźć do pracy, zobaczyłem, że na ulicy jest gęsto od wozów straży. W pracy poprosiłem, żeby sprawdzili w internecie, i tak się dowiedziałem" - powiedział.

Nadieżda, pracująca na stacji benzynowej około 300 metrów od miejsca katastrofy, w sobotę 10 kwietnia zaczęła swoją zmianę o godz. 10 (godz. 8 czasu polskiego). "Kiedy przyszłam do pracy, była gęsta mgła, brzydko, wilgotno i pochmurno" - opowiadała.

Jak dodała, pomieszczenie, w którym pracuje, przyjmując opłaty za zatankowaną benzynę, jest specjalnie wygłuszone. "Nie słyszałam więc nic szczególnego: żadnego huku czy innego podobnego dźwięku. Tylko nagle w parkujących w pobliżu samochodach włączyły się alarmy, ale ciągle nie wiedziałam, że doszło do takiej tragedii" - mówiła.

Nadieżda uświadomiła sobie, że stało się coś poważnego, dopiero gdy po pobliskiej drodze zaczęły jechać auta straży pożarnej i milicji. "O tym, że upadł samolot, dowiedziałam się jednak dopiero z telewizji: mamy na stacji odbiornik. Byłam tak blisko i nie miałam świadomości, co się dzieje" - dodała.

Pod koniec lata Nadieżda wybrała się z kwiatami na miejsce, gdzie upadł samolot. "Tak od razu nie chciałam tam chodzić. To było zbyt ciężkie. Poza tym bardzo długo tego miejsca pilnowała ochrona" - opowiedziała Nadieżda.

W sobotę 10 kwietnia Oksana pracowała w salonie samochodowym, znajdującym się ok. 200 metrów od miejsca katastrofy. "Nic nie usłyszeliśmy. Tylko ziemia się zatrzęsła, a jakiś czas potem zaczęły jeździć samochody milicyjne, karetki i straż. Niektórzy z nas wyszli na zewnątrz, ale od nas nic nie było widać. Po jakimś czasie zaczęli do nas dzwonić znajomi i pytać, co się u nas dzieje, ale nie potrafiliśmy im nic powiedzieć. W końcu zadzwonił do mnie mąż: od znajomego z policji dowiedział się, że rozbił się samolot" - powiedziała Oksana.

Jak wspomniała, dojazd do salonu został zamknięty, a teren zabezpieczony tak, że nikt nie mógł go opuścić. Dopiero ok. godz. 14 miejscowego czasu pozwolono pracownikom salonu wyjechać.



Kiedy jakiś czas później otwarto wejście na teren lasku nieopodal miejsca upadku samolotu, Oksana z mężem specjalnie przyjechała w swój wolny dzień, by złożyć kwiaty pod kamieniem upamiętniającym tragedię. "To naturalne, każdy normalny człowiek czuje taką potrzebę, gdy wydarza się taka tragedia" - mówi Oksana.

Z salonu, w którym pracuje Oksana, widać drogę (bardzo uczęszczaną) biegnącą obok miejsca upadku samolotu. "Długi czas po tragedii wszystkie auta poruszające się tą drogą jechały bardzo wolno. To był taki specyficzny sposób, by oddać hołd ofiarom katastrofy i okazać żal" - wspominała Oksana.