PAP: Jak zamierza Pani uczcić pamięć męża w pierwszą rocznicę śmierci ?
J. Przewoźnik: Wydarzeń związanych z rocznicą będzie wiele. Na pewno będę uczestniczyła w modlitwie ekumenicznej na wojskowym lotnisku razem z rodzinami ofiar katastrofy. Później na Powązkach, bo tam spoczywa mój mąż. Będę także na mszy św. w warszawskiej archikatedrze św. Jana Chrzciciela, której przewodniczyć będzie metropolita warszawski kard. Kazimierz Nycz.
Tuż przed uroczystościami rocznicowymi będę uczestniczyła w odsłonięciu Pomnika Katyńskiego w Budapeszcie, którego inicjatorem był mój mąż. Potem zobaczymy. Mam nadzieję, że rok to jeszcze za mało, żeby się żegnać.
Czy Pani zdaniem tematyka związana z katastrofą smoleńską jest nadal dominująca?
J. Przewoźnik: Sądzę, że nie można ciągle mówić o tragedii smoleńskiej. Należy przypominać ludzi, którzy poświęcili swoje najlepsze lata pracy i służby właśnie Polsce. Pamiętać o tym, co robili. To były osoby z pasją, którym w życiu udało się zrobić coś dobrego, byli pewnym wzorem. Trzeba przypominać ich sylwetki i dokończyć to, co rozpoczęli. Nie można Polaków ciągle absorbować naszą tragedią. Każdy w życiu zetknie się ze stratą kogoś bliskiego i przeżywać to będzie równie mocno jak my. Mam nadzieję, że nasz przykład pozwoli innym przejść przez ten trudny czas.
W jaki sposób dowiedziała się Pani o katastrofie ?
J. Przewoźnik: Zobaczyłam zdjęcia w telewizji. To był absolutny szok i takie poczucie, że to nie mogło się zdarzyć. Po pierwszych zdjęciach nie miałam złudzeń, że ktoś przeżył. Jednocześnie wiedziałam, że w samolocie był mój mąż, który rano wyszedł z domu, ale nie przyjmowałam do wiadomości tego faktu przez wiele tygodni.
Poleciała Pani do Moskwy identyfikować ciało męża?
J. Przewoźnik: Tak.
Czy warunki, które rodziny ofiar zastały w Moskwie były odpowiednie? Miała Pani wystarczającą pomoc?
J. Przewoźnik: Tak, miałam. Muszę powiedzieć, że byłam pod wielkim wrażeniem. Pracownicy polskiego MSZ z wielką delikatnością, ale i z wielką skutecznością pomagali nam przejść przez kolejne etapy identyfikacji. Zachęcali też do tego, żeby się nie poddawać, jeśli rodzinie pierwszego, czy drugiego dnia nie udawało się zidentyfikować ciała bliskiej osoby. Byli także duchowni, którzy nas wspierali. Pomoc w identyfikacji była dla mnie zupełnie wystarczająca. Nie miałam wątpliwości, że to był mój mąż, który mógł wrócić ze mną do Polski, mogłam się z nim pożegnać.
Jakie było podejście strony rosyjskiej?
J. Przewoźnik: Wszyscy byliśmy poddani dużej próbie. Ja mogę jednak powiedzieć, że doświadczyłam dużej delikatności i wyrozumiałości. Strona rosyjska musiała zachować pewne procedury, ale bardzo się starali. Mięliśmy też zagwarantowaną atmosferę prywatności, co było dla nas szalenie ważne. Oni się o to postarali, nie czekały na nas kamery telewizyjne.
Jak ocenia pani wsparcie ze strony państwa w pierwszych dniach po tragedii smoleńskiej?
J. Przewoźnik: W pierwszym momencie tego szoku wiele osób spieszyło z tą pomocą i nie mogę powiedzieć, że jej nie doświadczyłam. Jednak nie mam oczekiwań, żeby państwo przez całe życie o mnie dbało. Wiele osób traci swoich bliskich każdego dnia, wiem co przeżywają. To było dramatyczne zdarzenie i państwo wtedy spełniło swoje obowiązki, ale rodzina też musi umieć z tym sobie radzić przez kolejne lata. Sądzę, że państwo zrobiło co mogło. Oczywiście pozostaje jeszcze kwestia odpowiedzi na pytania dotyczące śledztwa, ale to pewnie musi trwać.
Jakie znaczenia ma dla Pani poznanie przyczyn katastrofy smoleńskiej?
J. Przewoźnik: Chciałabym znać prawdę, ale dla mnie jest najważniejsze to, że mój mąż wrócił ze mną do kraju, że mogłam zidentyfikować jego ciało. Przypominałam sobie relacje wdów z Rodzin Katyńskich i doskonale rozumiałam, jak bardzo ważne jest odnalezienie miejsca, w którym można złożyć kwiaty i znaleźć jakikolwiek ślad bliskiej osoby. Ja miałam to szczęście. Powrót Andrzeja do Polski był dla mnie najważniejszy.
Co było dla Pani najtrudniejsze w pierwszych miesiącach po katastrofie?
J. Przewoźnik: Najtrudniej jest odbudować rodzinę w tych pierwszych dniach i wypełnić pustkę po osobie, która odeszła. Dla mnie bardzo ważne było, żeby córki (8 i 22 lata) miały poczucie, że nasz dom nadal istnieje, żeby on nadal emanował miłością, ciepłem i spokojem. Andrzejowi bardzo na tym zależało. Sądzę, że powoli udaje się to realizować, dzięki rodzinie i przyjaciołom.
W jaki sposób radziła sobie Pani z traumą?
J. Przewoźnik: Dla mnie ważne było to, że wokół skupiła się rodzina i bliscy. Ich odzew był niesamowity. Ciepło ludzi, serdeczność, to jest siła, która pozwala przetrwać. Ale ważna też była obecność kapłana, wiara, która jest olbrzymią siłą, to droga pozwalającą przejść przez kolejne etapy żałoby.
Pierwszą osobą, która przy mnie stanęła, był karmelita brat Juliusz Wiewióra. Znamy się z czasów studiów. Wielkie wsparcie otrzymałam także od nieżyjącego już abp. Józefa Życińskiego, kard. Kazimierza Nycza, sióstr urszulanek z Powiśla i ks. Roberta Mokrzyckiego z Katedry Polowej WP.
Jak pani pamięta swojego męża? Jakim był człowiekiem?
J. Przewoźnik: Andrzej był wspaniałym i dobrym człowiekiem. Historia zawsze była jego pasją. O tym wiedziałam od początku naszego małżeństwa. Studiowaliśmy na jednym roku na Wydziale Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Już wówczas było widać, że Andrzej traktuje historię niezwykle serio, i że to nie będzie tylko praca rzemieślniczo-naukowa, ale że to będzie jego pasja, którą będzie realizował przez całe życie.
Jego wielką troską była rodzina. Dom był bardzo ważny, był ostoją po ciężkiej pracy. Córki przepadały za Andrzejem, bo potrafił poświęcać im czas i doskonale potrafił się z nimi porozumieć.
Oczywiście, mogłyśmy mieć pewien niedosyt, ale ten czas, który nam poświęcał był maksymalnie wykorzystany. Andrzej promieniował ciepłem i pogodą ducha. Młodsza córka Julka go uwielbiała. Potrafiła razem z nim siedzieć w jego gabinecie, kiedy pracował, ona rysowała. Świetnie się rozumieli.
Andrzej był też doskonałym kucharzem. Kuchnia była dla niego centrum. Czasami żartował, że marnuje swoje talenty. Dom był pełen jego miłości, czułości, delikatności i dobroci, bo się o nas bardzo troszczył.
Czy kontaktuje się pani z rodzinami ofiar katastrofy?
J. Przewoźnik: Tak. W takim nieszczęściu jest to ogromna siła pozwalająca się wajemnie wspierać. Są to przede wszystkim rodziny z Powązek, bo tam najczęściej przychodzimy i tam się spotykamy. Zrodziła się więź, porozumienie i przyjaźń. To wspaniałe kobiety: Lucyna Gągor, Joanna Racewicz, Barbara Kazana i Justyna Kazana, Kaja Gągor, Barbara Stasiak, Dorota Skrzypek, Beata Lubińska, pani Gilarska. Osoby, które potrafią pomóc, które wyczuwają trudny moment.
O czym Panie rozmawiacie podczas spotkań? Czy dominują tematy związane z katastrofą?
J. Przewoźnik: To jest ciągle rozmowa o naszych bliskich, o śledztwie, o grobach, o pamięci. Rozmawiamy również o tym, jak sobie radzić z codziennością, jak sobie pomóc. Ważne jest to, że te dziewczyny są, to jest przyjaźń sprawdzona, są na trudne i radosne chwile. Poza tym jest niezwykłe poczucie wspólnoty w tej grupie.
Nasi mężowie byli ludźmi aktywnymi, my także chcemy pomagać innym. Pojawiają się inicjatywy rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Nie jesteśmy postaciami wyłącznie biernymi. Przyzwyczailiśmy się, że nasi mężowie interesowali się losem innych ludzi i dla nich działali. Lucyna Gągor i Małgorzata Michalak podjęły współpracę Fundacją 10 Kwietnia, która powstała w listopadzie ubiegłego roku. Jej nazwa wiąże się z wydarzeniami w Smoleńsku. Fundacja ma pomóc ludziom, którzy pełniąc służbę publiczną zginęli lub zostali ranni: chodzi o żołnierzy, policjantów, strażaków. Chcemy, by ich rodziny skorzystały z pomocy edukacyjnej, zwłaszcza dzieci.
Jak pani ocenia postawy dziennikarzy bezpośrednio po katastrofie?
J. Przewoźnik: Dla mnie przykre było przekazanie pierwszej informacji o kradzieży kart kredytowych mojego męża. Uważałam, że nie powinno to mieć posmaku sensacji. Natomiast spotkałam się z szacunkiem ze strony mediów, kiedy odmawiałam wywiadów, dziennikarze szanowali moją decyzję. Media nie ingerowały w moją prywatność.
Czy Pani zdaniem pamięć Andrzeja Przewoźnika została godnie uczczona?
J. Przewoźnik: Jestem pod wielkim wrażeniem postawy wielu Polaków, którzy się do mnie odezwali, którzy znali męża osobiście albo z jego działalności. Mąż nie był związany wyłącznie z Katyniem. Był historykiem, początek jego pasji związany jest z badaniem losów Polaków, którzy w 1939 r. znaleźli się na terenie Węgier. 4 maja będzie tam otwierana wystawa poświęcona mojemu mężowi i jego pracy. Interesował się tamtejszą konspiracją polską i bazą łącznikową w Budapeszcie, która pozwalała dostarczać informacje do Londynu o tym, co się działo w kraju.
Jest wiele inicjatyw zwykłych ludzi, np. górników z kopalni Wujek, gdzie w muzeum odsłonięto tablicę upamiętniającą Andrzeja. Mój mąż namawiał do stworzenia tego muzeum, a w 2008 r. je otwierał. Również na Słowacji został odsłonięty obelisk poświęcony Andrzejowi. Bardzo mi zależy na tym, żeby pamięć o Andrzeju przetrwała, bo przez 18 lat był on strażnikiem utrwalania pamięci o Polakach. Wykonał niezwykłą pracę.
Mam jednak pewien niedosyt jeśli chodzi o działania Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, co do pamiętania o ludziach, którzy w tej Radzie pracowali przez lata. Mam nadzieję, że działania przywracające wiedze o nich będą inspirowane także przez samą Radę.
Z czego wynika Pani niedosyt?
J. Przewoźnik: Spodziewałam się jakiejś inicjatywy ze strony Rady, która będzie starała się podsumować dorobek 18 lat działalności Andrzeja jako szefa tej instytucji. Mam nadzieję, że w rocznicę katastrofy przynajmniej na stronach internetowych będzie jakieś wspomnienie. Może pewne rzeczy przyjdą z czasem. Taką formą upamiętnienia mogłaby być np. tablica.