Joanna Racewicz, z zawodu dziennikarka, przekonywała, że śmierć bliskiej osoby jest zwykle doświadczeniem bardzo osobistym. Po 10 kwietnia, jak mówi, kierowało się na nią i na bliskich innych ofiar wiele spojrzeń, które wtedy jeszcze dodawały otuchy. Potem jednak sytuacja się zmieniła.
Kiedy skończyła się narodowa żałoba i odżyły narodowe upiory, ludzie zaczęli mieć poczucie, że mogą wszystko: mówić, fotografować, komentować, pisać na blogach. Opowiadać niewybredne dowcipy, wypowiadać się z miną znawców materii o tym, co się stało w Smoleńsku, co powinno się zrobić z wrakiem, a co z ciałami - mówił gorzko.
Opowiadała, jak na Powązkach ludzie robią sobie zdjęcia z nagrobkami ofiar katastrofy, a między grobami krążą wycieczki z megafonami. Pewnego dnia poprosiłam obcego mężczyznę, żeby nie robił zdjęć, kiedy bliscy ofiar są przy grobach. Usłyszałam, że to miejsce publiczne, że katastrofa była publiczna i każdy ma tu prawo robić to, na co przyjdzie mu ochota. Próbowałam jeszcze prosić o uszanowanie tego jednego jedynego miejsca, ale usłyszałam, że jak sobie kupię Powązki, to będę mogła sobie ustalać warunki - relacjonowała wydarzenia na warszawskim cmentarzu.
Racewicz przyznała, że od tematu Smoleńska nie ma ucieczki, zwłaszcza w jej przypadku. Dziennikarka, która pracuje w telewizyjnej "Panoramie", stwierdziła jednak, że nikogo nie powinno obchodzić, na ile mówienie o Smoleńsku wstrząsa nią do trzewi.
Podkreślała, że żałoba rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej jest taka sama jak tych, których bliscy giną w pożarach, wypadkach samochodowych. Nasza żałoba jest taka sama jak wszystkie inne, tyle tylko że odbywała się w ekstremalnie trudnych warunkach. Pod ciągłym ostrzałem - mówiła.