15-tysięczna Kanaleneiland to jedna z 40 trudnych dzielnic, których listę trzy lata temu sporządziło holenderskie ministerstwo budownictwa i planowania przestrzennego. To nią Geert Wilders ma na myśli, mówiąc: - Pospaceruj ulicami i popatrz, co się dzieje. Nie czujesz już, że mieszkasz w swoim kraju. Zanim się obejrzymy, będzie tu więcej meczetów niż kościołów.

Reklama

Nawet jak na wielokulturową Holandię Kanaleneiland bije rekordy. 86 proc. jej mieszkańców to cudzoziemcy, 46 proc. to Marokańczycy, co jest prawdopodobnie najwyższym odsetkiem w kraju. O tym, że wysoka jest tam również stopa przestępczości, Wilders przekonał się na własnej skórze. Gdy pod koniec lat 90. mieszkał w Kanaleneiland, padł ofiarą rozboju.

Stworzony przez islam

Paradoksalnie gdyby nie muzułmańscy imigranci, 46-letni Geert Wilders do dziś byłby sprzedawcą ubezpieczeń lub co najwyżej autorem przemówień dla liberalnej partii VVD. Odchodzi z niej - już jako deputowany do parlamentu - bo jego ugrupowanie popiera przyjęcie do Unii Europejskiej Turcji. Tworzy własną Partię na rzecz Wolności (PVV). Jest rok 2004 i szybko się okazuje, że wstrzela się we właściwy czas. - Nienienawidzę muzułmanów, nienawidzę islamu - deklaruje. Domaga się zamknięcia na pięć lat granic dla imigrantów spoza Zachodu, pięcioletniego moratorium na budowę meczetów i szkół islamskich, stałego zakazu odprawiania modłów w języku innym niż holenderski, zamykania meczetów, w których głoszone są radykalne hasła, i wydalania zagranicznych radykalnych imamów. W kraju, który nagle zaczął się obawiać, że 11 września czy 11 marca równie dobrze jak w Nowym Jorku czy Madrycie może mieć miejsce w Amsterdamie lub Rotterdamie, takie hasła trafiają na podatny grunt. Tym bardziej że Wilders uzupełnia je kilkoma innymi, które na rozdrobnionej holenderskiej scenie politycznej wyróżniają się wyrazistością i klarownością przekazu. Znaczące obniżenie podatków i regulacji państwowych, zmniejszenie kompetencji Unii Europejskiej i redukcja holenderskiej składki do unijnego budżetu, poprawa poziomu edukacji i zwiększenie roli rodziny w wychowaniu, surowa walka z drobną przestępczością, lepsze wynagradzanie policjantów, żołnierzy, lekarzy i nauczycieli, łatwiejszy dostęp do służby zdrowia dla ludzi starszych, wprowadzenie wiążących referendów - trudno się z tymi postulatami nie zgodzić. W wyborach do parlamentu w roku 2006 partia Wildersa zajmuje piąte miejsce. - Podczas gdy Francja od zawsze starała się asymilować imigrantów, w Holandii przez lata obowiązywał multikulturalizm. Imigranci mieszkali w swoich dzielnicach, mówili swoimi językami. Gdy kilka lat temu Holendrzy to dostrzegli, zaczęli we własnym kraju czuć się zagrożeni. Stąd sukces polityków w typie Wildersa - mówi DGP Jan Jaap de Ruiter z uniwersytetu w Tilburgu.

Wilders dzięki efektownej blond fryzurze staje się jednym z najbardziej rozpoznawalnych deputowanych. Jego poglądy też już nie gorszą holenderskich mieszczan, bo szlaki politycznej niepoprawności przetarli przed nim inni. Kilka lat wcześniej tabu na temat fiaska multikulturowej Holandii przełamuje Pim Fortuyn, który islam nazywa zacofaną religią, muzułmanów krytykuje za to, że nie chcą się integrować z holenderskim społeczeństwem, i zapowiada radykalne ograniczenie imigracji. W 2002 roku na kilka dni przed wyborami Fortuyn - profesor socjologii i zdeklarowany homoseksualista - zostaje zastrzelony przez lewackiego ekstremistę.

Reklama

Czytaj dalej >>>



Dwa i pół roku później krajem wstrząsa kolejne morderstwo. Ofiara to Theo van Gogh - reżyser i producent filmowy, publicysta prowokator, a przy tym zajadły krytyk islamu, zagrażającego jego zdaniem liberalnym zachodnim wartościom. Jego winą jest stworzony wraz z urodzoną w Somalii holenderską parlamentarzystką Ayaan Hirsi Ali 10-minutowy film "Submission", w którym cztery muzułmańskie kobiety opowiadają o prześladowaniach, jakich doznały z powodu religii. Zabójstwa dokonuje urodzony w Amsterdamie Marokańczyk. Przez Holandię przetacza się fala zamieszek, płoną i meczety, i kościoły, a Geert Wilders dostaje całodobową ochronę. W jego parlamentarnym biurze nie ma okien, każdej nocy musi spać w innym miejscu, a z żoną może się widywać raz w tygodniu. - To sytuacja, której nie życzyłbym najgorszemu wrogowi - mówi.

Radykałowie w mainstreamie

- Moimi sojusznikami nie są Le Pen czy Haider. Nigdy się nie zwiążemy z faszystami czy włoskimi zwolennikami Mussoliniego. Boję się, że będę kojarzony z prawicowymi faszystowskimi grupami - zastrzega Wilders, którego zagraniczne media regularnie nazywają skrajną prawicą lub prawicowym populistą. On sam się określa jako libertarianin, zagorzały obrońca wolności słowa oraz przeciwnik holenderskiego i europejskiego establishmentu, a za politycznych idoli uważa Margaret Thatcher i swojego rodaka, byłego unijnego komisarza ds. rynku wewnętrznego Fritsa Bolkesteina.

Rzeczywiście, Wildersowi - podobnie jak i Fortuynowi - dość daleko do starej daty nacjonalisty Jean-Marie Le Pena, który Holokaust nazwał detalem historii, czy wygolonych osiłków z niemieckiej NPD. Choć pochodzi z katolickiej rodziny i odwołuje się do tradycji judeochrześcijańskiej, sam jest ateistą. Na dodatek deklaruje bezgraniczne poparcie dla Izraela. - Odwiedziłem wiele krajów, ale nigdzie nie czuję takiego braterstwa, jak zawsze gdy ląduję na lotnisku im. Ben Guriona w Tel Awiwie - mówi lider PVV, który w młodości przez dwa lata mieszkał w Izraelu, a w ostatnim ćwierćwieczu był w tym kraju blisko 40 razy. - Izrael jest dla Zachodu pierwszą linią obrony - dodaje.

Jednak różnica między Wildersem a prawicowymi faszystowskimi grupami jest mniejsza, niż on sam by sobie tego życzył. Zamachy z 11 września i globalna wojna z - islamskim - terroryzmem mocno zmieniły europejską skrajną prawicę, a nawet całą scenę polityczną Starego Kontynentu. - Nikt poważny w Europie nie odwołuje się już dziś do antysemityzmu, bo byłoby to polityczne samobójstwo. Rolę wrogów przejęli imigranci, szczególnie muzułmańscy - mówi DGP Simon Hix, politolog z London School of Economics. Przykładów tej ewolucji jest aż nadto. Antysemicka i negacjonistyczna niegdyś Brytyjska Partia Narodowa w wyborach lokalnych zabiegała o głosy Żydów, przekonując ich, że muzułmanie są wspólnym zagrożeniem. We Francji Front Narodowy wystawił nawet kolorowych kandydatów, by pokazać, że czarni - w przeciwieństwie do Arabów - mogą przyjąć wartości V Republiki, zaś w belgijskiej Antwerpii kilka lat temu neonaziści zawarli na szczeblu lokalnym sojusz z Żydami, wymierzony oczywiście przeciw muzułmańskim imigrantom.

Innym aspektem tej sprawy jest to, że antyimigranckie hasła na dobre weszły już do politycznego mainstreamu. Nicolas Sarkozy wygrywa w 2007 roku wybory prezydenckie, obiecując ograniczenie imigracji i zaprowadzenie porządku na trudnych przedmieściach francuskich miast, czyli dokładnie to, o czym jeszcze kilka lat temu mówił tylko Le Pen. Centroprawicowy rząd Silvio Berlusconiego bez skrupułów zatrzymuje i deportuje nielegalnych przybyszów, a Szwajcarska Partia Ludowa przeforsowuje ogólnokrajowe referendum, w którym Helweci opowiadają się za zakazem budowy minaretów. Postulaty zorganizowania podobnego plebiscytu pojawiły się już we Francji i Włoszech.

- Jesteśmy zbyt tolerancyjni wobec nietolerancji. Powinniśmy się nauczyć nietolerancji wobec nietolerancji - przekonuje Wilders. Przyznaje on zarazem, że spośród mieszkających w Holandii muzułmanów zwolennicy radykalnego islamu to tylko 5 - 15 proc. Stąd zarzuty, że tolerancja w jego wydaniu również jest dość wybiórcza. Nasilają się one zwłaszcza po premierze wiosną 2008 roku "Fitny" - niespełna 17-minutowego filmu jego autorstwa, w którym recytowanym fragmentom Koranu towarzyszą telewizyjne migawki z zamachów terrorystycznych dokonywanych przez muzułmanów, wezwania do nawracania siłą niewiernych, sceny przemocy wobec kobiet czy homoseksualistów dokonywane w imię islamu. "Fitna", której nie chce wyemitować żadna holenderska stacja telewizyjna, zaprezentowana zostaje w internecie. - Nie było to celem filmu, ale zdaję sobie sprawę, że niektórzy mogą się czuć dotknięci. Ale, do cholery, to nie mój problem, lecz ich - mówi bez ogródek.

Czytaj dalej >>>



Wildersa ten problem jednak też dotyczy. Na początku zeszłego roku zostaje oskarżony o podżeganie do nienawiści rasowej. Proces obecnie jest zawieszony, ale niezależnie od wyniku blondwłosy polityk i tak wyjdzie z niego zwycięsko. Bo nawet jeśli by przegrał, będzie się mógł przedstawiać jako ofiara cenzury i politycznej poprawności. Tym bardziej że według sondaży większość Holendrów trzyma jego stronę. Gdy w zeszłym roku Wielka Brytania zabrania mu wjazdu na swoje terytorium na premierę "Fitny", decyzję tę potępia 84 proc. ankietowanych. Swoją dezaprobatę wyraża nawet premier Jan Peter Balkenende.

Choć grozi mu do 16 miesięcy więzienia lub grzywna w wysokości prawie 10 tysięcy euro, dalej testuje granice wolności słowa. Domaga się zakazania w Holandii Koranu, podobnie jak "Mein Kampf". "Ta księga nakłania do nienawiści i zabójstw, więc w naszym systemie prawnym nie ma dla niej miejsca". "Muzułmanie, którzy chcą pozostać w Holandii, powinni wyrwać z Koranu połowę stron". I postuluje wprowadzenie podatku w wysokości tysiąca euro rocznie dla kobiet, które chcą nosić burki. - Wszystkie jego postulaty gospodarcze to tylko dodatek. Dla wyborców partia Wildersa jest monotematyczna, czyli antyislamska - mówi DGP Jaap Waldendorp, politolog z uniwersytetu w Amsterdamie.

A wyborcy to kupują. W zeszłotygodniowych wyborach lokalnych Partia na rzecz Wolności wygrała w 200-tysięcznym Almero i zajęła drugie miejsce w Hadze. Według sondaży w czerwcowych wyborach do parlamentu zamierza na nią głosować 20 - 30 proc. Holendrów, czyli może nawet powalczyć o pierwsze miejsce, a koalicja PVV z chadekami i konserwatystami jest najbardziej pożądaną. Co więcej, Wildersowi udało się wyjść poza tradycyjny elektorat skrajnej prawicy, czyli słabo zarabiającą i słabo wykształconą białą klasę pracującą. - Wilders, w odróżnieniu od np. Le Pena, nie jest izolowany na scenie politycznej, a ludzie przestali ukrywać czy wstydzić się tego, że na niego głosują - potwierdza Jan Jaap de Ruiter. Nie będą zatem mieć problemów z tym, gdyby przejął władzę. Bo blondwłosy polityk nie ukrywa, że to jest jego ostatecznym celem: - Oczywiście, że mam ambicję, by zostać premierem. Nie chcemy być cały czas w opozycji.