Uspokojenie sytuacji przez NATO poparł Izrael. Oddziały miałyby wylądować w południowym Libanie i uniemożliwić ostrzeliwanie Izraela przez Hezbollah. Jednako wiadomo już, że gdyby doszło do realizacji pomysłu, wśród żołnierzy nie będzie Amerykanów. Politycy spodziewają się, że ideę poprze Rada Bezpieczeństwa ONZ, której błękitne hełmy są już na Bliskim Wschodzie, ale w ich opinii okazały się kompletnie nieskuteczne. Teraz potrzeba tam w pełni uzbrojonych oddziałów. Mówi się nawet o 20-tysięcznym kontyngencie dowodzonym przez Francuzów lub Turków.

To już pewne - jeden z porwanych w Libanie izraelskich żołnierzy nie żyje. Izrael nie przerywa bombardowania Libanu, a Stany Zjednoczone mówią: możecie atakować jeszcze tydzień. I wysyłają na Bliski Wschód swoją sekretarz stanu. Ma ona rozmawiać o zakończeniu rozlewu krwi wśród cywili. Wcześniej o interwencję w sprawie konfliktu apelował do prezydenta George'a Busha minister spraw zagranicznych Arabii Saudyjskiej.

Amerykanie dali wcześniej Izraelczykom zielone światło na kolejny tydzień, ale małe są szanse, by po siedmiu dniach ataki ustały. Izraelczycy są zdesperowani, by zniszczyć, a przynajmniej poważnie osłabić działającą w Libanie organizację terrorystyczną Hezbollah. Śmierć porwanego żołnierza z pewnością utrudni i tak już beznadziejną sytuację na Bliskim Wschodzie.

Stany Zjednoczone uważają, że Izrael ma prawo atakować Liban. Sam prezydent USA wielokrotnie powtarzał, że nie widzi innej możliwości zakończenia kryzysu, jak przez zbrojną konfrontację z terrorystami. Co więcej, George W. Bush uważa, że ukarane powinny zostać również te państwa, które wspierają przestępców z Hezbollahu, to znaczy Iran i Syria.