"To, co teraz robi Chávez, można porównać do sytuacji w Iranie po rewolucji islamskiej 1979 r. Ajatollahowie stworzyli z najwierniejszych sobie ludzi Korpus Strażników Rewolucji, bo nie mogli zaufać armii i państwowym urzędnikom" - powiedział DZIENNIKOWI znawca Ameryki Południowej Francisco Panizza z London School of Economics.

Oddziały samoobrony mają być dla Hugo Cháveza jego Korpusem Strażników Rewolucji, tyle że socjalistycznej. Mają pacyfikować tych, którym nie podoba się pomysł zaprowadzenia w kraju rządów wzorowanych na Kubie Fidela Castro, nacjonalizacja banków, ziemi oraz firm wydobywających ropę. I tych, którzy nie podzielają zapału prezydenta w dążeniu do konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi.

Chávez zdaje sobie sprawę z tego, że jego rewolucja ma w kraju wielu przeciwników i wie, że przede wszystkim nie może do końca ufać wojsku. W 1992 r., gdy był podpułkownikiem, sam stanął na czele junty i próbował dokonać zamachu stanu. W kwietniu 2002 r., już jako prezydent Wenezueli, sam stał się ofiarą przewrotu: generałowie uwięzili go i zmusili do ustąpienia. Ocalał, bo ujęła się za nim ulica i wymusiła na armii zgodę na jego powrót do władzy.

"Te doświadczenia uzmysłowiły Chávezowi, że rewolucja musi mieć swoją własną armię. Taką, która będzie mu wierna i będzie podlegać wyłącznie jemu" - dodaje Panizza. A któż się lepiej nadaje na "żołnierzy" niż biedacy i rolnicy, którzy jako jedyni pójdą za prezydentem bez wahania w ogień, bo zawdzięczają mu wszystko. "El Comandante powiedział nam, że mamy wziąć sprawy w swoje ręce. To wzięliśmy. Teraz władza zostanie u nas, wśród ludu" - powiedział lokalnej gazecie 35-letni Lenny Guerrero, członek samoobrony z przedmieść Caracas.

Utworzenie paramilitarnych oddziałów przy każdym z 17 tys. samorządów zapropoponował David Velasquez, zagorzały komunista, który z polecenia prezydenta kieruje nowo utworzonym "ministerstwem władzy ludowej dla rozwoju społecznego". Chávez błyskwicznie na to przystał i od razu sypnął pieniędzmi. Na akcję prowadzoną pod hasłem "Budujemy władzę od podstaw!" przeznaczył dwa miliardy dolarów. Wenezuelę stać na taką hojność, bo kraj opływa w petrodolary. Posłużą one do zakupu broni w Rosji i Chinach oraz do sprowadzenia z pobliskiej Kuby wojskowych instruktorów.

"Potwierdzam, niektóre z tych grup nawet przeszły już trening wojskowy. Coś w rodzaju walki partyzanckiej, także w mieście. Oddziały samoobrony są na razie wyposażone w to, co było pod ręką: karabiny, granaty, noże" - oświadczył gen. Alberto Mueller, doradca Hugo Cháveza, i dodał: "Mamy prawo do obrony swego kraju. I bądźcie pewni jednego: obronimy go!"

"Strażnicy rewolucji" będą mogli się wykazać już w przyszłym miesiącu. Rząd planuje wówczas przejęcie kontroli nad polami naftowymi należącymi do amerykańskich i europejskich koncernów. Z kolei 27 maja - zgodnie z decyzją prezydenta - ma zaprzestać nadawania telewizja RCTV, ostatnia, w której pojawiały się głosy sprzeciwu wobec rządów Cháveza. W obu przypadkach spodziewane są masowe protesty.











Reklama