"Partia, która niegdyś udawała monolit, teraz publicznie pierze swoje brudy" - mówią obserwatorzy.

To jeden z najbardziej niespodziewanych efektów błyskotliwego zwycięstwa Nicolasa Sarkozy’ego. W niedzielę prawicowy polityk pokonał socjalistyczną konkurentkę zdobywając ponad 53 proc. głosów - to największa porażka lewicy w drugiej turze wyborów prezydenckich od 1965 r. A dla Royal - powód do zbierania cięgów ze strony partyjnej opozycji.

"Miała za zadanie zdobyć Pałac Elizejski, a ograniczyła się do podbicia ulicy Solferino (tam mieścił się sztab wyborczy socjalistów - przyp. red.)" - mówił wczoraj w wywiadzie radiowym były premier Laurent Fabius, uważany za socjalistycznego jastrzębia". "Sztandar lewicy znalazł się na ziemi - grzmiał. Potępiał wszelkie próby odbudowy ugrupowania poprzez skierowanie się ku centrum, zaś sojusz z liberałem Francois Bayrou uznał wręcz za zdradę. - Lewica nie jest martwa" - mówił. "Partia Socjalistyczna nie powinna pertraktować z formacjami, które tak naprawdę są partiami prawicowymi" - dodaje.

Już dziś wiadomo, że to początek walki o przyszłość potężnego niegdyś ugrupowania, które dziś stoi niemal nad własnym grobem. Wybór, który czeka socjalistów, jest prosty, bo 10 czerwca odbędzie się pierwsza tura wyborów parlamentarnych i do tego czasu muszą podjąć decyzję: albo odrzucą część lewicowych dogmatów i zawrą sojusz z centrum, stając się lewicą na wzór brytyjskiej Partii Pracy, albo powrócą do wielkiej koalicji, w której partnerami będą dla nich komuniści, trockiści i różnej maści lewaccy ultrasi.

Wszystko wygląda na to, że Ségolene Royal i sprzymierzony z nią niedoszły premier Dominique Strauss-Kahn już dokonali wyboru. "Możecie na mnie liczyć, jeżeli chodzi o odnowę lewicy i poszukanie nowych sojuszy wykraczających poza dzisiejsze granice" - mówiła tuż po porażce w wyborach, wyraźnie mając na myśli partię Bayrou.

Te dwie frakcje - reprezentowane przez Royal i Fabiusa - mają tak diametralnie różne cele, że już dziś ruszyłyby do bratobójczej walki, gdyby nie jedna rzecz, która studzi gorące głowy polityków: wybory parlamentarne, które odbędą się za miesiąc. "Przed głosowaniem będzie wojna podjazdowa: będziemy się nawzajem kąsać, ale tak, żeby nikogo nie zagryźć" - ironizuje w rozmowie z DZIENNIKIEM socjalistyczny wiceszef parlamentu René Dosiere.

Jednak zdaniem polityków efektem tego podgryzania będzie to, że socjaliści staną do boju o Zgromadzenie Narodowe wewnętrznie skłóceni. Część będzie odgrywać nowoczesnych socjaldemokratów, a część - uparcie dąć w lewicową tubę. A będą musieli się zmierzyć z nową prawicą zjednoczoną wokół zwycięskiego Nicolasa Sarkozy’ego. Już dzisiaj w sondażach pokonuje ona socjalistów 35:30, a ma do tego jeszcze spore zaplecze na skrajnej prawicy. Wynik wyborów w takiej sytuacji wydaje się przesądzony, a Francja - ojczyzna lewicowych idei - może wkrótce dołączyć do krajów, w których lewica nie odgrywa poważniejszej roli.











Reklama