Trudno uznać ten gest za coś innego, jak tylko kolejny wiernopoddańczy gest reżimu Łukaszenki wobec Rosji rządzonej przez Władimira Putina. I to w dodatku w czasie, gdy maleńka Estonia musi odpierać atak za atakiem swojego potężnego sąsiada. Łukaszenka najwyraźniej chce pokazać, że on murem stoi za Rosją i jej sowiecką wersją historii. A także za jej polityką ordynarnych nacisków na suwerenne państwo.
Białoruski minister obrony, Leanid Malcou, odsłaniając pomnik sowieckiego bohatera, marszałka Gierogija Żukowa mówił, że na Białorusi nie da się zakłamać historii: "Wraz z wyborem Aleksandra Łukaszenki na prezydenta wróciły symbole i znaczenie najwybitniejszego wydarzenia XX wieku - zwycięstwa narodu sowieckiego w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej".
Ten minister chyba zapomniał jaki naród powinien reprezentować. Przecież jest w białoruskim, a nie rosyjskim rządzie. W dodatku postawił pomnik Żukowowi, który wsławił się stłumieniem węgierskiego powstania w 1956 roku. Był wtedy ministrem obrony ZSRR i to on podjął decyzję o użyciu sowieckich czołgów do walki z węgierskimi cywilami.
Od 1942 do 1945 roku Żukow był zastępcą naczelnego wodza Józefa Stalina. Dowodził operacją zdobycia Berlina. I to on przyjął 8 maja 1945 roku w imieniu Armii Czerwonej kapitulację hitlerowskich Niemiec.