Będą też rubieże: Turcja, Bałkany, Ukraina, którym Unia mogła zaoferować jedynie "uprzywilejowane partnerstwo". Wizja czy rzeczywistość, która prędzej czy później czeka Europę? - pyta DZIENNIK.

Oto ból głowy europejskich polityków straszących tzw. Europą dwóch prędkości. To właśnie mieli na myśli przywódcy państw przestrzegający Polskę przed ostatnim szczytem UE. Zdaniem wielu z nich po brukselskiej bitwie nie jest już możliwe, by 27 państw poszerzonej UE szło ramię w ramię.

Reklama

"Przez wiele lat nigdy nie miałem tak bolesnej świadomości, że istnieją dwie Europy: jedna to większość, która chce iść naprzód, a druga w imię narodowych celów dąży do ograniczania roli Unii Europejskiej" - mówił niedawno rozczarowany wynikami szczytu premier Romano Prodi w wywiadzie dla dziennika "La Repubblica". Wtórował mu premier Luksemburga Jean-Claude Juncker. Jego zdaniem różnice wewnątrz Unii są zbyt wielkie, by zrealizować ambitniejsze plany, a mniejszość dyktuje innym, jak ma się układać ich współpraca.

Ta demonizowana mniejszość to Wielka Brytania i Polska plus być może kilka innych krajów niepewnych, z którym obozem trzymać. To ich żądania omal nie położyły brukselskiego szczytu, na którym w końcu po wielu godzinach negocjacji udało się wypracować zręby przyszłego unijnego traktatu. Londyn i Warszawa zagwarantowały sobie prawo do wyjątków, w tym możliwość nieprzestrzegania Karty Praw Podstawowych, deklaracji praw obywatelskich i socjalnych przysługujących mieszkańcom UE.

Reklama

"Jeśli ktoś nie chce brać w czymś udziału razem z pozostałymi, trzeba się zastanowić, czy w ogóle powinien mieć miejsce w unijnych instytucjach" - oburzał się wczoraj w rozmowie z DZIENNIKIEM szef komisji konstytucyjnej europarlamentu Jo Leinen. Wcześniej niemal dokładnie to samo mówił gazecie lider lewackiego buntu 1968 i polityk Zielonych Daniel Cohn-Bendit. Przesłanie jest czytelne: Ci, którzy chcą, powinni bez "hamulcowych" budować silną Europę. Reszta - za drzwi.

Idea "dwóch prędkości" albo "twardego trzonu" Europy nie jest nowa. W 1994 r., gdy Unia przygotowywała się do rozszerzenia na wschód, wymyślili ją Niemcy: były chadecki eurodeputowany Karl Lamers oraz szef MSW w Berlinie Wolfgang Schäuble. Ich pomysł nie był jednak środkiem presji na kogokolwiek. "Mniejsza grupa krajów, trzon, pogłębia współpracę, ale nikogo nie wyklucza. Ich sukces działa jak magnes i przyciąga innych" - tłumaczy Lamers w rozmowie z DZIENNIKIEM swoją dawną ideę.

W takiej awangardzie, oprócz Francji i Niemiec, najczęściej wymienia się Włochy, Hiszpanię, Luksemburg, a także Belgię, Finlandię, Irlandię i Austrię. Poza awangardą są m.in. Polska i Wielka Brytania. I tu rodzi się problem: czy Europa może się jednoczyć bez dwóch wielkich narodów. Zdaniem Lamersa - nie. "Te kraje są po prostu za duże, by je pominąć" - mówi.

Wielu uważa też, że UE już dziś ma dość podziałów i często porusza się z różnymi prędkościami. Do strefy wspólnej waluty euro należy tylko 12 państw, część pozostaje także poza strefą Schengen, w której nie obowiązują kontrole graniczne, obywatele nowych krajów nie mogą swobodnie pracować w "starej" Unii. Podwójna, a nawet potrójna prędkość już dziś towarzyszy Unii. I nikt specjalnie nie narzeka.