W grudniowe wieczory na jarmarku bożonarodzeniowym w centrum zachodniej części Berlina, niedaleko dworca Zoo, tłumy ludzi oblegają budki z grzanym winem, piernikami i smażonymi kiełbaskami. Przy wtórze amerykańskich kolęd wykupują świąteczne ozdoby i upominki po wygórowanych cenach. Nastroju nie psują wzmożone patrole ani nadzwyczajne zabezpieczenia. Jarmark na Breitscheidplatz uchodzi za najlepiej strzeżony. Wokół stoją betonowe zapory, ciężkie stalowe kosze wypełnione workami z piaskiem oraz potężne blokery, które uniemożliwią wjazd na teren nawet najcięższym pojazdom.
Takich zabezpieczeń nie było tu 19 grudnia 2016 r., gdy Breitscheidplatz stał się miejscem tragedii. Terrorysta za kierownicą uprowadzonej polskiej ciężarówki wjechał w tłum, zabijając 11 osób i raniąc około 60. Wcześniej zastrzelił polskiego kierowcę, Łukasza Urbana. 24-letni Tunezyjczyk Anis Amri, zwolennik Państwa Islamskiego, uciekł z miejsca ataku. Został zastrzelony przez policję w Mediolanie podczas próby pojmania. Był to najpoważniejszy akt terroru w RFN.
Nazwiska Łukasza Urbana i pozostałych ofiar zamachu wyryto na stopniach u stóp wznoszącego się nad placem Kościoła Pamięci. Palą się znicze, leżą kwiat, fotografie ofiar. Wielu odwiedzających jarmark przystaje tu z kubkami grzańca w ręku. – O co chodzi? Co tu się wydarzyło? – pyta para starszych turystów z Holandii. Gdy padają słowa „zamach” i „ciężarówka”, Holendrzy przypominają sobie doniesienia o tragedii.
Reklama
Mimo upływu czasu Niemcy ciągle zadają pytania, czy policja i służby działały prawidłowo przed atakiem Amriego oraz tuż po nim. Czy nie zlekceważyły ważnych informacji dotyczących terrorysty? Czy zrobiły wszystko, by udaremnić zamach? Odpowiedzi szuka komisja śledcza Bundestagu. Wczoraj, w przeddzień trzeciej rocznicy zamachu, opozycyjni posłowie zasiadający w komisji zdali sprawozdanie z dochodzenia. Wynika z niego, że policja i służby mogły popełnić poważne błędy. – Mieliśmy do czynienia z połączeniem niekompetencji i błędnej oceny sytuacji, czego konsekwencją było to, że w 2016 r. nie podjęto koniecznych działań wobec późniejszego zamachowca – powiedziała dziennikarzom Martina Renner, przedstawicielka partii Lewica.
Wbrew temu, co niemieckie władze twierdziły na początku śledztwa, Anis Amri, który przybył do Niemiec w 2015 r., nie był samotnym wilkiem ani też „zwykłym dealerem narkotyków”, jak twierdziła berlińska policja. Utrzymywał kontakty z islamistami w Libii i we Francji oraz grupą skupioną wokół radykalnego kaznodziei Abu Walaa w Hildesheim (Dolna Saksonia) – relacjonował ustalenia komisji Benjamin Strasser z liberalnej FDP. Amri miał bywać też w meczecie Fussilet, miejscu spotkań salafitów (zamkniętym przez policję w 2017 r.), gdzie rekrutowano bojowników Państwa Islamskiego.
Tunezyjczykiem interesował się niemiecki wywiad BND, zaś policja regionalna w Nadrenii Północnej-Westfalii już na początku 2016 r. miała wskazówki od informatora, że Amri może planować atak. Policja nadreńska uznała, że zagrożenie jest poważne i w lutym 2016 r. zaalarmowała Federalny Urząd Kryminalny (BKA), prosząc, by przejął sprawę i objął Amriego obserwacją. Wtedy prawdopodobnie doszło do błędu policji federalnej, który mógł mieć poważne konsekwencje.
Funkcjonariusz z Nadrenii Północnej-Westfalii zeznał niedawno przed komisją śledczą, że 23 lutego 2016 r. doszło do „rozmowy w cztery oczy” pomiędzy nim a funkcjonariuszem BKA, który miał zażądać, by źródło dostarczające informacji o Amrim „zostało wyłączone z gry”. Powód? Ten człowiek „przysparza za dużo pracy”. Oznaczałoby to, że policja federalna, wątpiąc w wiarygodność informatora, zlekceważyła wskazówki na temat zamachowca i źle oceniła zagrożenie. Posłowie z komisji śledczej nie są w stanie jednoznacznie odpowiedzieć, dlaczego tak się stało. Jedną z przyczyn było przeciążenie pracą: w 2016 r. policja federalna miała sprawdzać około 460 informacji na temat zagrożenia terrorystycznego.
Problemem są też konflikty wynikające z federalnej struktury państwa i niejasnego podziału kompetencji między policjami krajów związkowych a federalną.
– Już pod koniec 2015 r. służby musiały zdawać sobie sprawę z tego, że Anis Amri jest niebezpieczny. Ale przerzucano nim z rąk do rąk, jak gorącym kartoflem – oskarżał Strasser.
Zastrzeżenia opozycyjnych polityków budzi też śledztwo policji i prokuratury już po zamachu z 19 grudnia 2016 r. – Zbyt wcześnie przyjęto za pewnik tezę, że Amri był samotnym wilkiem i nie próbowano zidentyfikować wspólników – mówiła posłanka Zielonych Irene Mihalic. W lutym 2017 r. władze deportowały do Tunezji kompana zamachowca, Bilala Ben Ammara, pomimo podejrzeń, że mógł on być wspólnikiem terrorysty i mimo że na jego telefonie znaleziono zdjęcia z miejsca zamachu. Media spekulowały dwa lata temu, że Ammar był agentem marokańskich służb, które jesienią 2016 r. ostrzegały stronę niemiecką, że Anis Amri może być zagrożeniem.
Według Mihalic w rekonstrukcji wydarzeń po zamachu wciąż „brakuje 30 godzin”. – Nie wiadomo, co Amri robił i gdzie przebywał po ucieczce z miejsca ataku – mówiła. Według niej zbyt długo zajęło niemieckiej policji przeszukanie szoferki ciężarówki, użytej do zamachu. Dopiero po południu dzień później podano tożsamość sprawcy, którą ustalono na podstawie znalezionego w szoferce portfela z dokumentem na pobyt tolerowany. – W aktach nie ma jednak nic o śladach DNA należących do Amriego – zauważyła Mihalic. Według niej dalej nie jest też pewne, czy polski kierowca zginął od strzału oddanego wewnątrz kabiny, czy też z zewnątrz.
Opozycja zarzuca władzom, że utrudniają działania komisji śledczej, powołując się na ryzyko dla bezpieczeństwa państwa. – Nie dostajemy wszystkich akt ani nie udostępnia się nam wszystkich świadków, których powinniśmy przesłuchać, aby móc wyjaśnić okoliczności zamachu i pomóc w tym, by tego typu atak się nie powtórzył – mówił Strasser.
Jego zdaniem na samym końcu prac komisja śledcza będzie musiała zająć się kwestią odszkodowań dla wszystkich ofiar zamachu. – Popełniono tak wiele błędów, że rozmowy o zadośćuczynieniu nie da się uniknąć – przekonywał polityk FDP.