Rozciągająca się na płaskim jak patelnia, rozgrzanym od kilkudziesięciostopniowego upału skrawku atlantyckiego wybrzeża, Luanda razi szpetotą. 5-milionowa metropolia to zbiorowisko pudełkowatych budynków, gdzieś nad wodą panoramę urozmaicają ostatnie ocalałe pseudopałace z czasów portugalskiej świetności, gdzieś w głębi mignie nitka miejskiej zieleni, gdzie indziej w górę pnie się okolony pajęczymi ramionami dźwigów przeszklony biurowiec. Pozory mylą: jesteśmy w mieście, w którym koszty życia są najwyższe na świecie.
Co prawda w ubiegłym roku stolica Angoli straciła ten laur na rzecz Tokio, ale kryteria oceny są na tyle płynne, że może go odzyskać w każdej chwili. Z jednym nie da się dyskutować: by żyć w tym mieście, trzeba mieć pękaty portfel. Wynajęcie zwykłego mieszkania, żadnego tam luksusowego apartamentu, to koszt rzędu 15 tys. dol. I to miesięcznie. Doba w skromnym hotelu czy pensjonacie to, bagatela, wydatek 400 dol. Wypożyczenie auta – terenówki – bo samochód osobowy nie zniesie angolskich dróg, też tych w stolicy, oznacza konieczność wysupłania 200 dol. dziennie. Kilogram wołowiny w miejscowych sklepach kosztuje 40–50 dol., a kilogram pomidorów – jakby komuś zamarzyła się sałatka – 10 dol.
W sklepach kupuje przede wszystkim wielotysięczna – nikt nie próbuje szacować, jak duża – rzesza specjalistów, którzy w ciągu ostatniej dekady ściągnęli do Angoli, by pracować przy wydobywaniu jej naturalnych bogactw. Ta rzeka wzbiera, być może nawet o kilkaset osób dziennie, odkąd do swojej dawnej kolonii zaczęli też uciekać mieszkańcy ogarniętej kryzysem Portugalii. W nowym miejscu pobytu jednak nie będzie im lekko – ostrzegają ci, którzy w Luandzie już się zadomowili. – W internecie nie było zbyt wielu zdjęć czy informacji o Angoli, poza tym, że jest drogo. W gruncie rzeczy nie wiedzieliśmy nawet, jak drogo, dopóki nie przyjechaliśmy tu i nie doświadczyliśmy tego – twierdzi Wina Miranda, która wraz z mężem inżynierem z branży naftowej oraz kilkuletnią córką przemierza świat w pogoni za kontraktami. Miesięczny zarobek takiego specjalisty to kilka tysięcy dolarów.
Paradoksalnie, w najkosztowniejszym mieście świata pieniędzy nie wydaje się na luksusy. – Myślę, że na żywność wydajemy jakieś 2 tys. dol. miesięcznie, a nie pijemy żadnych alkoholi – podkreśla Wina. Co gorsza, owoce rzadko bywają świeże, mięso to mrożonki o nieznanej dacie produkcji, a na poszukiwania świeższych produktów na prowincji brak czasu i możliwości.
Reklama
Inni mogą jej tylko sekundować. – Jedyne produkty w rozsądnej cenie to piwo za 60 centów od butelki i papierosy za 1,5 dol. No i benzyna: 40 centów od litra – wylicza portugalski inżynier Fernando Azvedo. – Kiedy przyjechałem tu pierwszy raz, zastałem pustą kuchnię – wspomina James Wilde, inżynier pracujący dla niemieckiej firmy telekomunikacyjnej. – Poszedłem do sklepu z jedzeniem i na pierwszych zakupach wydałem równowartość 800 dol. I nawet nie zapełniłem bagażnika wozu. Po prostu nie mogłem w to uwierzyć – dodaje.

Nie musimy słuchać MFW

Co można zrobić w sprawie dziur w asfalcie, od których aż roi się w Luandzie i wszędzie poza nią? – pytają miejscowi. – Kupić auto 4x4. Wszyscy inni już takie mają – odpowiadają. Bardziej serio niż żartem. Nowa angolska elita nie liczy się z pieniędzmi. – Nasz kraj idzie własną drogą – skwitował w rozmowie z reporterem brytyjskiego „Guardiana” lokalny biznesmen. – Posiadając ropę i diamenty, Luanda nie musi słuchać rad Międzynarodowego Funduszu Walutowego czy Banku Światowego. Rząd wziął zabezpieczone ropą kredyty od Chińczyków i Brazylijczyków, a spłaca je kontraktami na roboty budowlane – wyjaśnił. – Myślę, że ekspaci to jedyni ludzie tutaj, którzy rzeczywiście zawracają sobie głowę kosztami życia i szukają produktów w jakiejś sensownej cenie – twierdzi Fernando Azvedo. – W supermarketach widzę wielu bogatych Angolczyków, z wózkami pełnymi najdroższych towarów, choćby z szampanem. Nie wydaje się, żeby dbali o cenę – dodaje.
Ci sami ludzie spotykają się wieczorami w miejscach takich, jak Marinha Casino czy najsłynniejszy bar Luandy – Miami Beach. Zwłaszcza ten drugi lokal uchodzi za lokalną legendę: usytuowana nad brzegiem oceanu, usiana parasolami i bungalowami knajpa należy do pierwszej miliarderki Afryki, Isabel dos Santos. Prywatnie – córki rządzącego krajem od 1979 r. prezydenta Jose Eduardo dos Santosa.
40-letnia bizneswoman należy do wąskiego grona osób rozdających karty w biznesie. Posiada czwartą część udziałów w jednym z największych banków kraju – Banco BIC, mniej więcej tyle samo w Zon – jednej z najpopularniejszych telewizji kablowych, a wreszcie w wielu portugalskich spółkach, które zainwestowały w dawnej kolonii. I choć Isabel uchodzi za osobę dosyć skromną, a Miami Beach to jej pierwsze przedsięwzięcie biznesowe, to równocześnie córka prezydenta jest symbolem nepotyzmu, jaki wrósł się w biznesowy pejzaż kraju. – Gdyby tak zacząć wnikać w to, kto posiada i kontroluje rozmaite przedsięwzięcia w Angoli, okazałoby się, że mamy tam rodzinne Who’s Who partyjnych i wojskowych elit – podkreśla Peter Lewis, ekspert ds. Afryki z John Hopkins University.
Jednak boom, którym cieszą się administracja dos Santosa i partnerzy w interesach jego córki, to jedynie cieniutka warstewka blichtru na gigantycznej biedzie. Relatywnym dobrobytem mogą cieszyć się przede wszystkim 3,5-milionowe kadry rządzącego Ludowego Ruchu na rzecz Wyzwolenia Angoli (MPLA) oraz zagraniczne firmy, które korzystają z koniunktury w sektorze naftowym oraz budowlanym. Im dalej od Luandy, tym bardziej zmienia się sytuacja. – Angolczycy żyją poniżej granicy ubóstwa – mówi prawnik Makuta Nkondo. – Już tutaj, w stolicy, sprawy nie wyglądają dobrze. Ale jak pojedziecie w głąb kraju, znajdziecie ludzi, którzy nie znają pojęcia „woda zdatna do picia” – dodaje.
W liczącym prawie 19 mln mieszkańców państwie ok. 40 proc. ludności żyje za 2 dol. dziennie. Co piąte dziecko umiera przed osiągnięciem 5. roku życia. Bezrobocie, w zależności od szacującego, sięga od 40 do 60 proc. Sytuacja jest na tyle dramatyczna, że skłoniła do interwencji ONZ-owską komisarz ds. praw człowieka. – Rozwój tego kraju nie odbywa się bez kontrowersji – stwierdziła wyjątkowo niedyplomatycznie jak na ONZ Navi Pillay. – Dwie sprawy stale powracają, przyciągając moją uwagę. Pierwszą jest gigantyczna przepaść, jaka rośnie między najbogatszymi a najbiedniejszymi, a drugą: czasami brutalne metody używane do wysiedlania ludzi z terenów przeznaczonych pod zabudowę, szczególnie w Luandzie – wytykała.
Wysiedlenia stały się jednym z symboli życia w angolskiej stolicy. Slums Zango został usunięty w ciągu kilku godzin. – Zrobili to z zaskoczenia, nikt nie znał ich planów. Pewnego dnia przyszli i oznajmili, że teraz będą burzyć budynki – opowiadała Carolina, jedna z mieszkanek nieistniejącej już dzielnicy. – Wyrzucili wszystkich z domów, bez niczego. Wokół nas kłębiło się mnóstwo dzieci, wkrótce wszystkie były pogryzione przez moskity i chore – mówi.
Dos Santos i jego gabinet bronią się statystykami, z których wynika, że sferę skrajnego ubóstwa w kraju zredukowano z 68 proc. z 2002 r. do 39 proc. w 2009 r. – i wciąż liczba najbiedniejszych maleje. Jednak nie wszystkich te argumenty przekonują. – Wielu ludzi mogłoby powiedzieć, że dziesięć lat to nie jest wystarczająco wiele czasu, by dokonać wielkich, zasadniczych zmian – komentuje Elias Isaac z Open Society Initiative for Southern Africa, nawiązując do doświadczeń 27-letniej wojny domowej, która dobiegła końca w 2002 r. – Jednak biorąc pod uwagę sumy, jakie kraj zaczął zarabiać w ostatniej dekadzie, możliwości rozwoju były olbrzymie – podkreśla. Nkondo jest jeszcze bardziej dosadny. – Wszyscy członkowie rządu są bogaci. A reszta nie ma nawet wody, prądu, dostępu do służby zdrowia czy edukacji – mówi.
Gwoli sprawiedliwości, trzeba przyznać, że trwająca ponad ćwierć wieku wojna spustoszyła Angolę w stopniu rzadko spotykanym. Wszystko, co zdołali do 1975 r. wybudować Portugalczycy, zostało zrujnowane: zakłady przemysłowe, rolnictwo, drogi, koleje, linie przesyłu prądu, kanalizacja. Efekt jest taki, że od ponad dekady Angola musi sprowadzać 80 proc. sprzedawanych w sklepach i na bazarach produktów. Co gorsza, nikt nie ma ochoty zmieniać tej sytuacji. – Mamy tu elektryczność, na której nie można polegać, więc trzeba się zaopatrzyć we własny generator. Słaby transport i niewielkie możliwości miejscowych pracowników pchają w górę koszty produkcji na miejscu, więc efekt jest taki, że sprowadzanie towarów z zagranicy wciąż wychodzi taniej – narzeka Jose Severino, szef Angolskiego Stowarzyszenia Przemysłowego. W rezultacie nikomu się nie spieszy do obniżania kosztów.

Boom sponsorowany z Pekinu

30 kilometrów od Luandy, na 5 tys. ha rozciąga się Nova Cidade de Kilamba. 750 ośmiopiętrowych budynków, kilkanaście szkół, setka sklepów. Wszystko wybudowane w ciągu ostatnich kilku lat, zaprojektowane pod milionową społeczność. XXI wiek zaczął się też w Angoli. Tyle że w podmiejskiej enklawie stolicy wieje pustką. Z tysięcy mieszkań do tej pory sprzedano raptem nieco ponad dwieście. Nic dziwnego zresztą, skoro cena przeciętnego lokum waha się w granicach 120–200 tys. dol. W okolicy pojawiło się kilka sklepów odzieżowych, ale jedzenia nie ma gdzie kupić. Trzeba długo wyczekiwać, żeby zobaczyć przechodnia. Zadowoleni mogą być jedynie twórcy tego miasta widma: państwowy chiński gigant China International Trust and Investment Corporation. Deweloper zza Wielkiego Muru postawił to „dzieło” w trzy lata, za – bagatela – 3,5 mld dol.
To chiński biznes i jego pieniądze nakręcają dziś angolski boom. Pekin zainteresował się dawnymi polami afrykańskich bitew już w połowie poprzedniej dekady, a premier Wen Jiabao zawitał do Luandy w 2006 r.: kiedy miasto straszyło jeszcze przestrzelinami w budynkach, a na jego obrzeżach szerzyła się epidemia cholery, której nie przeżyło co najmniej 1200 osób.
To jednak nie zniechęcało Chińczyków. Popłynął strumień pieniędzy: w ciągu mniej więcej roku budżet afrykańskiego kraju zwiększył się niemal dwukrotnie – z 13 do 25 mld dol. Rzeka pieniędzy wypchnęła Angolę na pozycję drugiego po Nigerii producenta ropy na Czarnym Lądzie, a Pekin stał się jego najważniejszym klientem. W 2010 r. kupował już 43,8 proc. wydobywanego w tym kraju surowca, a dwustronne obroty branży naftowej przekroczyły poziom 120 mld dol. Co roku do tej sumy należałoby dodawać kolejne 25 mld dol.
A to może być dopiero początek. Chińczycy niestrudzenie dosypują pieniędzy na afrykańskie przedsięwzięcia: w połowie ubiegłego roku obiecali państwom Czarnego Lądu kolejne 20 mld dol. kredytów – na infrastrukturę, rolnictwo i rozwój małego biznesu. Lwią część tej sumy ma szansę zgarnąć rząd w Luandzie.
Inna sprawa, że w ślad za kilkudziesięcioma tysiącami chińskich inżynierów i biznesmenów, jacy ściągnęli do Luandy w ciągu ostatniej dekady, ruszyły też triady zza Wielkiego Muru. W zeszłym roku Angolczycy rozbili gigantyczny mafijny konglomerat złożony z kilkunastu grup zajmujących się haraczami, porwaniami, rabunkami i prostytucją. Kilkudziesięciu schwytanych gangsterów mierzyło przede wszystkim w swoich rodaków: chińscy biznesmeni byli porywani tak często, że zaczęli się wyprowadzać z Luandy, inni otoczyli się armiami ochroniarzy. Z kolei Chinki z Państwa Środka były kuszone perspektywami świetnie płatnej pracy w afrykańskim eldorado – a już na miejscu były zmuszane do prostytucji.

Angola kupuje Portugalię

Ale to tylko drobny wypadek przy pracy. Luanda nie ma Chińczykom za złe ani wykupienia kraju, ani nietrafionych inwestycji, ani zalewu tandety, ani mafii. I trudno się dziwić: juany rozpędziły angolską gospodarkę do tempa średnio 11 proc. rocznie (w 2007 r. było to 22 proc.), a już 70–80 proc. budżetu pochodzi ze sprzedaży ropy i diamentów.
Pod koniec ubiegłego roku rząd postanowił nawet zadbać o to, by pieniądze z czarnego złota korzystnie inwestować. Ma się tym zająć specjalny fundusz inwestycyjny, wzorowany na podobnych instytucjach założonych przez Nigerię i Ghanę. Do dyspozycji finansistów trafiło już 5 mld dol., a codziennie ma do niego trafiać równowartość 100 tys. baryłek ropy. Problem jednak w tym, że całe przedsięwzięcie może budzić wątpliwości jako półprywatny biznes prezydenckiej familii: w zarządzie funduszu zasiadł syn głowy państwa, Jose Filomeno dos Santos.
Nie jest to pierwsza zagraniczna przygoda Luandy. Półtora roku temu Angolczycy pospieszyli z pomocą... Portugalii, swojemu dawnemu kolonizatorowi. – Mamy świadomość trudności, jakich doświadczają obecnie Portugalczycy, i w tych trudnych czasach musimy wyłożyć na stół nasze najlepsze karty – oświadczył, nie kryjąc zbytnio triumfalnej nuty, dos Santos senior. Kapitał z Luandy, reprezentowany m.in. przez prezydencką córkę, przymierzał się wówczas do wykupienia udziałów w portugalskich firmach energetycznych REN i Energias de Portugal czy liniach lotniczych Tap. Banco BIC zapowiedziało wykup akcji stojącego na krawędzi bankructwa Banco Portugues de Negocios, na co miało pójść 40 mln euro – co oznaczało ledwie piątą część jego niegdysiejszej wartości rynkowej.
Nie wszystkim Angolczykom podobają się biznesowe podboje, jakie funduje państwu gabinet dos Santosa. – To nie czas na pomaganie Portugalczykom, skoro nie potrafimy zapełnić dziury między biednymi a bogatymi – komentował jeden z angolskich blogerów. Spora część jego rodaków w trakcie ubiegłorocznej kampanii wyborczej (od 2008 r. Angola organizuje wolne wybory) kwitowała wystąpienia prezydenta krótko i lapidarnie: złodzieje!

Postawimy wam prawdziwe miasta

Jednak nawet z pańskiego stołu mogą spadać resztki. – W jedenaście lat po końcu wojny domowej widzimy zaczątki tworzenia się w Angoli klasy średniej – twierdzi Lucy Corkin, analityk Rand Merchant Bank w Johannesburgu. – Wyzwaniem pozostaje to, że infrastruktura społeczna i fizyczna w kraju nie jest wystarczająco dobrze wyposażona, by uporać się z zapotrzebowaniem na dobra i usługi – podkreśla. Biznes będzie się jednak kręcił: w ubiegłym roku wzrost gospodarczy przekroczył 7 proc. PKB, w tym roku będzie podobnie. A jeśli koniunktura na całym świecie odżyje – będzie jeszcze lepiej.
Jak twierdzą deweloperzy z miasta widma Kilamba, w ostatnich tygodniach w interesach drgnęło. Do agencji nieruchomości zaczęli się zgłaszać pierwsi Angolczycy zainteresowani wyprowadzeniem się z Luandy i, co ważniejsze, posiadający na to środki. I wcale nie chodzi o polityczno-wojskowy establishment. – Nie chcę już mieszkać w śródmieściu, bo to jak życie w getcie – twierdzi Nelson Dias, 38-letni informatyk zatrudniony w Empresa Interbancaria de Servicos SA. – A Kilamba jest miejscem zorganizowanym, to prawdziwe miasto – dorzuca.
Dos Santos spieszy rodakom z pomocą. – Ponad 70 proc. rodzin w tym kraju wciąż nie ma przyzwoitego domu – grzmiał w kampanii wyborczej pięć lat temu, zapowiadając milion nowych mieszkań w ciągu kadencji. Liczby nowych inwestycji nie sposób jednak potwierdzić, bo po pięciu latach oficjele nabrali wody w usta. Las dźwigów nad Luandą mógłby pozornie potwierdzać jego słowa, problem w tym, że powstające budynki to zwykle biurowce, ewentualnie szpitale lub szkoły, które przez kolejne lata będą stały nieużywane – ze względu na brak wykwalifikowanego personelu, który mógłby w nich pracować. No chyba że zatrudnią się w nich Portugalczycy, którzy masowo napływają do swoich dawnych zamorskich posiadłości.
– Nie ma lepszego miejsca na świecie do robienia interesów niż Angola – zachwala w rozmowie z reporterem stacji Al-Dżazira jeden z miejscowych przedsiębiorców. Zapytany jednak, czy da się tu prowadzić biznes bez koneksji rządowych, odpowiada szczerze. – Nie.
Tylko ekspaci zawracają sobie głowę kosztami życia. W sklepach widać wielu bogatych Angolczyków, z wózkami pełnymi najdroższych towarów, choćby z szampanem. Nie wydaje się, żeby dbali o cenę