Świat, w którym państwa toczą ze sobą wojny o dostęp do wody pitnej, a miliony uchodźców klimatycznych przemierzają przez kontynenty w poszukiwaniu bardziej znośnych warunków życia, przestaje być katastroficzną wizją futurologów. Już teraz zmiany klimatyczne na Ziemi przyczyniają się do wybuchu konfliktów, a w niedalekiej przyszłości mogą być nawet ich głównym powodem.

Reklama

Jutro będziemy mieć uchodźców klimatycznych. Nie możemy być zaskoczeni lub zdumieni, jeśli do Europy zaczną przybywać pierwsi tacy uciekinierzy – powiedział w wygłoszonym przed trzema tygodniami orędziu o stanie Unii przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker.

Jeśli ktoś myśli, że wyzwaniem jest imigracja do Europy spowodowana ekstremizmem, niech poczeka i zobaczy, co się wydarzy, gdy nie będzie wody, nie będzie jedzenia, a plemiona będą ze sobą walczyły o przetrwanie – mówił z kolei pod koniec sierpnia amerykański sekretarz stanu John Kerry.

Nie tylko Syria

Reklama

Zapowiedź tego widać już w tej chwili. Według amerykańskich naukowców będąca efektem zmian klimatycznych susza w Syrii pośrednio przyczyniła się do wybuchu wojny domowej w tym kraju. – Nie twierdzimy, że susza czy nawet spowodowane działalnością człowieka zmiany klimatu wywołały powstanie. Mówimy, że długoterminowe zjawiska, takie jak spadek poziomu opadów i wyższe temperatury w regionie, były czynnikiem, który się do tego przyczynił, bo przez nie susza była bardziej dotkliwa – wyjaśniał Colin Kelley z Uniwersytetu Kalifornijskiego, który wraz ze współpracownikami opublikował w marcu pracę na ten temat.

Większa część Syrii leży na obszarze Żyznego Półksiężyca – rozciągającego się od ujścia Nilu przez wschodnie wybrzeże Morza Śródziemnego po dorzecze Tygrysu i Eufratu pasa ziem uprawnych, gdzie przed 12 tysiącami lat narodziło się rolnictwo. Jednak, jak dowodzi Kelley, kilkadziesiąt lat temu te tereny zaczęły wysychać – emisja gazów cieplarnianych powoduje, że osłabły chłodne wiatry znad Morza Śródziemnego, zmniejszyły się opady deszczu w zimie i spadł poziom wód gruntowych.

Dziennik Gazeta Prawna

Konsekwencją tych zjawisk była susza w latach 2006–2009 – najgorsza w czasach nowożytnych – której negatywne skutki spotęgowane zostały przez błędy w polityce rolnej reżimu Baszara al-Asada. W efekcie z dotkniętych suszą terenów rolniczych do miast – głównie na ich ubogie przedmieścia – przeprowadziło się ok. półtora miliona ludzi, a biorąc pod uwagę, że nieco wcześniej pojawiło się tam także ok. miliona uchodźców z Iraku, poziom napięć społecznych był bardzo wysoki. Gdy na początku 2010 r. przez kolejne kraje arabskie przechodziła fala protestów społeczno-politycznych, w Syrii trafiła na podatny grunt. Antyrządowe protesty przekształciły się z czasem w wojnę domową, w której zginęło 230–300 tys. ludzi i której dalszym efektem jest obecny napływ uchodźców do Europy. Nazywanie ich uchodźcami klimatycznymi byłoby oczywiście sporą przesadą, bo powstanie przeciw Asadowi zapewne wybuchłoby tak czy inaczej, niemniej aspektu klimatycznego nie można pomijać.

Nie jest to zresztą jedyny obecnie tego typu przypadek. W jeszcze większym stopniu zmiany klimatyczne przyczyniły się do trwającego od 2012 r. konfliktu w Mali. Od 1998 r. średnie opady deszczu w tym kraju zmniejszyły się o 30 proc., przez co susze są dłuższe i częstsze. Sahara rozszerza się na południe w tempie 48 km rocznie, co zmusza całe plemiona do przenoszenia się na inne tereny, często zajmowane przez inne grupy. Według ONZ-owskiego Światowego Programu Żywnościowego (WFP) w 15-milionowym Mali głód dotyka 1,8 mln osób. Najtrudniejsza jest sytuacja w pustynnej, północnej części kraju. Wielu mieszkających tam Tuaregów, po tym jak wskutek suszy zdziesiątkowane zostały stanowiące podstawę ich egzystencji stada bydła, przeniosło się do sąsiedniej Libii, znalazło zatrudnienie w siłach bezpieczeństwa Muammara Kaddafiego. Po obaleniu w 2011 r. libijskiego dyktatora wrócili oni do kraju i w styczniu następnego roku rozpoczęli powstanie, którego celem było oderwanie północnej, tuareskiej części kraju. W początkowej fazie Tuaregowie byli wspierani przez islamistów związanych z Al-Kaidą, później jednak ich drogi się rozeszły. Niemniej islamiści, dzięki przekazywaniu miejscowej ludności pomocy żywnościowej, zaczęli zyskiwać wpływy.

Pentagon widzi problem

Pojęcie wojen klimatycznych spopularyzował niemiecki psycholog społeczny Harald Welzer, autor wydanej w 2008 r. książki – i przetłumaczonej także na polski – „Wojny klimatyczne. Za co będziemy się zabijać w XX wieku?”. Przekonuje on, że wskutek rozregulowania klimatu na Ziemi – częstszych susz, ale też powodzi, bardziej ekstremalnych temperatur – skurczy się przestrzeń nadająca się do życia, co wobec rosnącej populacji będzie prowadziło do coraz większych napięć, zaś nieodległą przyszłość będą charakteryzowały konflikty o dostęp do wody pitnej, migracje na niespotykaną wcześniej skalę i wojny domowe w najbiedniejszych krajach.

Część naukowców jednak odrzuca ten pogląd i przestrzega przed nadmiernym upraszczaniem sprawy. – Aby wykazać, że zmiany klimatyczne przyczyniają się do wzrostu konfliktów wewnętrznych, trzeba mieć kontrolę nad wszystkimi innymi czynnikami. To podstawowa zasada naukowa. Ale to trudne do zrobienia. Czynniki wywołujące konflikty mogą być skomplikowane i różnią się w każdym przypadku – przekonuje w rozmowie z „Guardianem” Andrew Solow z Woods Hole Oceanographic Institute w Massachusetts. – Mówiąc inaczej, niezależnie od tego, jak wielkie byłyby zmiany klimatu, nie spowodują one wybuchu konfliktu w stanie, w którym mieszkam (Massachusetts), w Szwecji czy w wielu innych miejscach – dodaje. Z drugiej strony – nie znaczy to, że Massachusetts czy Szwecji ta sprawa nie dotyczy, bo to do takich miejsc będą uciekać uchodźcy klimatyczni.

Problem dostrzega także Pentagon. W publikowanym co cztery lata raporcie omawiającym potencjalne zagrożenia dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych napisano, że zmiany klimatu są czynnikiem multiplikującym ryzyko i powinny być brane pod uwagę w przyszłych strategiach obronnych. – Zmiany klimatu mogą powiększać ubóstwo, zanieczyszczenie środowiska, niestabilność polityczną i napięcia społeczne, które to czynniki mogą stworzyć dogodne warunki do działalności terrorystycznej i innych form przemocy – uznali autorzy raportu.

Wojny o wodę

Najbardziej znanym przypadkiem konfliktu o wodę – a zdaniem niektórych, nawet pierwszej wojny spowodowanej dostępem do niej – był izraelsko-arabski spór o zagospodarowanie dorzecza Jordanu. Kontrola nad zasobami wodnymi w regionie była przedmiotem sporu od powstania państwa Izrael (choć był to problem pochodny, podstawowym było dla krajów arabskich samo istnienie państwa żydowskiego), ale nabrała znaczenia wtedy, gdy Izrael w 1964 r. ukończył budowę Akweduktu Narodowego, którym doprowadzana jest woda z Jeziora Tyberiadzkiego do bardziej zaludnionych terenów kraju. Odpowiedzią krajów arabskich były plany zmiany biegu dopływów Jordanu i Jarmuku, co zmniejszyłoby wydajność akweduktu o 35 proc. Nie zostały one zrealizowane wskutek serii incydentów granicznych, w czasie których Izrael zniszczył budowane przez państwa arabskie kanał oraz zaporę. Starcia z lat 1964–1967 nazywane są wojną o wodę i uważane są za jedną z przyczyn wybuchu niedługo później wojny sześciodniowej. Kwestię dostępu do wody uregulowano w porozumieniu pokojowym między Izraelem a Jordanią w 1994 r., ale w kontekście wciąż nieustabilizowanej sytuacji w regionie woda jest uważana za czynnik mogący być potencjalnym źródłem kolejnych konfliktów.

O ile tamta izraelsko-arabska wojna o wodę nie miała bezpośredniego związku ze zmianami klimatycznymi, bo te tereny były ubogie w wodę od zawsze, o tyle będzie to coraz bardziej istotny czynnik w przypadku przyszłych konfliktów klimatycznych. Jako miejsca potencjalnych wojen o wodę wskazywane są m.in. Azja Centralna, Azja Południowo-Wschodnia, północne pogranicze Indii i Pakistanu czy północno-wschodnia Afryka. W Azji Centralnej głównym punktem spornym jest planowana przez władze Tadżykistanu zapora Rogum, która ograniczy ilość wody docierającej do Uzbekistanu, który i tak cierpi na jej deficyt w związku ze spadkiem opadów. Przed trzema laty uzbecki prezydent Islam Karimow ostrzegł, że budowa tamy „może doprowadzić do punktu, którego efektem będzie nie tylko poważna konfrontacja, ale nawet wojna”. Podobne obawy mają władze Egiptu i Sudanu w związku z budowaną przez Etiopię tamą na Nilu Błękitnym (według nieoficjalnych informacji w 2010 r. Kair rozważał naloty na plac budowy), a także rządy Kambodży, Wietnamu i Tajlandii z powodu tamy, którą Laos stawia na Mekongu, tuż przy granicy z Kambodżą.

Wymierne ryzyko

Najbardziej narażona na konflikty będące efektem zmian klimatycznych pozostaje Afryka Subsaharyjska. Wynika to z kilku powodów – największego przewidywanego wzrostu średniej temperatury, szybko rosnącej liczby ludności i dużego uzależnienia krajów afrykańskich od lokalnego rolnictwa – zarówno w kwestii wytwarzania produktów, jak i zatrudnienia. Wzrost temperatury powoduje pustynnienie kontynentu, czego efektem jest spadek powierzchni ziem uprawnych. Tymczasem jej szybko zwiększająca się populacja – obecnie Afrykę zamieszkuje 1,2 mld ludzi – według prognoz ONZ w 2050 r. ta liczba wzrośnie do 2,4 mld – będzie potrzebowała coraz więcej ziemi uprawnej, co będzie prowadziło do migracji wewnętrznych i zewnętrznych. Dodatkowym czynnikiem zwiększającym ryzyko wojen są brak stabilnych rządów w niektórych krajach i zadawnione konflikty między nimi.

Ryzyko jest bardzo wymierne. Przed kilkoma laty grupa naukowców z czołowych amerykańskich uniwersytetów opublikowała na łamach prestiżowego czasopisma „Proceedings of the National Academy of Sciences” artykuł, w którym badała wpływ zmian klimatycznych na występowanie wojen w Afryce Subsaharyjskiej. Przyjmując istniejące prognozy wzrostu średniej temperatury, stwierdzili oni, że prawdopodobieństwo wybuchu konfliktu zbrojnego do 2030 r. zwiększy się o 54 proc. Zakładając, że stopa zgonów w przyszłych konfliktach będzie porównywalna do dotychczasowych, będzie to oznaczało dodatkowe 393 tys. zabitych. Na ile z powodu tych wojen klimatycznych zwiększy się liczba uchodźców, uczeni nie wyliczali, ale z pewnością może to być fala, z którą Europa może już sobie nie dać rady.