Najpoważniejszym z brytyjskiego punktu widzenia – i w przeciwieństwie do spadków na giełdzie nieodwracalnym – skutkiem Brexitu może być rozpad kraju. Szkoci już mówią o konieczności przeprowadzenia jeszcze jednego referendum niepodległościowego, bardziej skomplikowany się robi też status Irlandii Północnej.
Obywatele Zjednoczonego Królestwa zdecydowali w czwartek, że chcą wystąpienia z Unii Europejskiej, ale w poszczególnych jego częściach wyniki wyglądały zupełnie inaczej. Za wyjściem z Unii byli mieszkańcy Anglii, która stanowi 85 proc. populacji kraju, oraz Walii, za pozostaniem – Szkocji oraz Irlandii Północnej. Rozczarowani są zwłaszcza Szkoci, którzy od wielu lat mają najbardziej pozytywne nastawienie od Unii. Znalazło to potwierdzenie w rezultatach – za pozostaniem w UE opowiedziało się 62 proc. głosujących, wygrali oni w każdym z 32 tamtejszych okręgów wyborczych, zaś tylko w jednym był prawie remis.
Mam zamiar porozmawiać ze wszystkimi państwami członkowskimi, żeby zakomunikować im, że Szkocja zagłosowała za pozostaniem w UE, i przedyskutować wszystkie możliwe opcje – oświadczyła w piątek premier autonomicznego rządu szkockiego Nicola Sturgeon. Dodała też, że w obecnej sytuacji nowe referendum niepodległościowe jest bardzo prawdopodobne. W pierwszym referendum, jesienią 2014 r., Szkoci opowiedzieli się za pozostaniem w składzie Zjednoczonego Królestwa – niepodległość poparło wówczas niespełna 45 proc. głosujących. Na krótko przed plebiscytem wyglądało, że skłaniają się do secesji, ale ostatecznie przekonała ich do pozostania złożona przez Davida Camerona obietnica przekazania władzom w Edynburgu kolejnych uprawnień.
Reklama
Skoro Szkoci nie chcą wychodzić z Unii, a będą do tego zmuszeni, może to być czynnik, który w przypadku nowego referendum niepodległościowego przeważy. Takie przynajmniej było powszechne przekonanie przed czwartkowym głosowaniem. Nadal jest to realny scenariusz, ale nie jest on jedyny, bo wygląda na to, że znaczenie członkostwa w Unii dla Szkotów w ostatnim czasie troszkę spadło.
Reklama
Po pierwsze, frekwencja w Szkocji była wyraźnie niższa niż w całym kraju – wyniosła 67,2 proc. wobec 72,2 proc. – a zwycięstwo zwolenników pozostania w niej – niższe niż przez wiele tygodni wskazywały sondaże. Według niektórych przeciwko Brexitowi po odjęciu niezdecydowanych miało się opowiedzieć nawet 70 proc. szkockich wyborców. Po drugie, pod koniec maja opublikowano sondaż, z którego wynika, że ponad połowa Szkotów wcale nie uważa, by w takiej sytuacji, jak jest obecnie, należało przeprowadzić jeszcze jedno referendum, a nawet gdyby się ono odbyło, to nadal byłaby przeciw niepodległości. To zatem mocno osłabia stanowisko Szkockiej Partii Narodowej (SNP). Zresztą Szkoci, głosując nad secesją jesienią 2014 r., mieli świadomość – a przynajmniej powinni mieć – że taki scenariusz jest możliwy. David Cameron po raz pierwszy o przeprowadzeniu referendum unijnego mówił na początku 2013 r. Po trzecie – w majowych wyborach do szkockiego parlamentu SNP straciła bezwzględną większość (tworzy rząd mniejszościowy), więc jej pozycja negocjacyjna trochę osłabła. Rząd w Londynie w pewnością nie będzie blokował referendum za pomocą sądów, jak to czynią władze w Madrycie w stosunku do Katalonii, ale będzie chciał przynajmniej jak najbardziej odsunąć to w czasie, by nie trzeba było prowadzić dwóch trudnych negocjacji jednocześnie – o wyjściu z Unii i ewentualnie o podziale Wielkiej Brytanii. Być może też do tego czasu szok związany z Brexitem minie i gdyby się okazało, że on nie uderza w brytyjską gospodarkę tak mocno, jak mówiły niektóre analizy, mogłoby to powstrzymać Szkotów. Wreszcie – gdy niespełna dwa lata temu Szkocja opowiedziała się przeciw secesji, ceny ropy naftowej, która miała zapewnić jej dobrobyt po niepodległości, były jeszcze wysokie. Dziś, gdy są o połowę niższe, powstaje pytanie, czy nie spowoduje to spadku poziomu życia. Szczególnie że rząd SNP mocno zadłuża kraj – deficyt budżetowy Szkocji przekracza 9 proc. PKB – i mogłoby się okazać, że będzie musiał przeprowadzać jeszcze większe reformy niż nielubiany na północnej części wyspy minister finansów George Osborne. Na dodatek Szkocja ubiegając się o przyjęcie do UE, byłaby zobligowana do przyjęcia euro, co utrudniłoby handel z pozostałą częścią Wielkiej Brytanii, gdzie trafia większość szkockiego eksportu. Pomimo tych wszystkich zastrzeżeń oderwanie się Szkocji jest w perspektywie najbliższych kilku lat realnym scenariuszem.
Bardziej skomplikowana jest sytuacja z Irlandią Północną, której większość mieszkańców również głosowała za pozostaniem w Unii. Oczywiście tu nie ma kwestii niepodległości, bo nie ma żadnej wspólnej północnoirlandzkiej tożsamości, lecz chodzi o status. Wicepremier autonomicznego rządu w Belfaście Martin McGuinness wezwał do przeprowadzenia referendum na temat zjednoczenia Irlandii. To jednak jest mało prawdopodobne. O ile można powiedzieć, że Szkocja jednoznacznie opowiedziała się za pozostaniem w UE, to w Irlandii Północnej tak nie było. Tam za dalszym członkostwem w Unii zagłosowało 55,8 proc., a frekwencja była najniższa w całym Zjednoczonym Królestwie – wyniosła 62,7 proc. Co jeszcze ważniejsze, jej mieszkańcy głosowali zgodnie z etniczno-religijnymi podziałami. Zwolennicy Unii zwyciężyli w 11 spośród 18 okręgów wyborczych – w zachodniej i południowej części prowincji oraz w zachodnim i południowym Belfaście, czyli tam, gdzie większość mieszkańców stanowią katolicy. W północno-wschodnich okręgach oraz we wschodnim Belfaście, gdzie jest większość protestancka, wygrali zwolennicy Brexitu. Martin McGuinness reprezentuje Sinn Fein, partię, dla której zjednoczenie Irlandii jest celem nadrzędnym, zatem nic dziwnego, że postanowił wykorzystać wyniki do rzucenia hasła referendum, ale największe ugrupowanie w północnoirlandzkim parlamencie, Demokratyczna Partia Unionistyczna (DUP), opowiadało się za wyjściem z Unii. Podczas gdy w Szkocji samodzielnie rządzi proniepodległościowa SNP, w Irlandii Północnej zgodnie z porozumieniem pokojowym rząd wspólnie tworzą katolicka Sinn Fein i protestancka DUP, a ta druga na referendum w sprawie zjednoczenia Irlandii się nie zgodzi. Zresztą nawet gdyby się ono odbyło, to wyniki byłyby zapewne inne, niż oczekiwałby McGuinness. Ponad połowa mieszkańców Irlandii Północnej ma korzenie protestanckie i uznaje się za Brytyjczyków, a nie Irlandczyków, a do Republiki Irlandii ma stosunek jeśli nie wrogi, to co najmniej sceptyczny. Nie ma zatem żadnego powodu, by chcieli zjednoczenia z południową częścią wyspy i takie konsekwencje Brexitu jak kontrole graniczne czy utrudnienia w wymianie handlowej nic w ich stosunku nie zmienią.
Na podobnej zasadzie okoliczności próbują wykorzystać władze w Madrycie, które zasugerowały wspólne brytyjsko-hiszpańskie zwierzchnictwo nad Gibraltarem. Tam za pozostaniem w UE było aż 95,9 proc. głosujących, ale ponieważ równie duży odsetek mieszkańców popiera utrzymanie obecnego statusu, czyli terytorium zależnego Wielkiej Brytanii, wątpliwe, by gotowi byli zaakceptować hiszpańską propozycję.
Po ogłoszeniu wyników czwartkowego referendum pojawiły się też spekulacje na temat secesji Londynu. Brytyjska stolica jest jednym z dziewięciu regionów Anglii, gdzie większość głosujących była za pozostaniem w Unii, a opcja wyjścia z niej wygrała tylko w pięciu spośród 33 londyńskich dzielnic. Koncepcja niepodległości, a przynajmniej autonomii porównywalnej z tą, którą ma Szkocja, nie jest nowa, bo wypływa co jakiś czas od kilkunastu lat. Jej zwolennicy uważają, że Londyn na tyle różni się od pozostałej części kraju i jest na tyle dużym i bogatym miastem, że z powodzeniem mógłby funkcjonować oddzielnie jak np. Singapur. Faktycznie, pod względem populacji niezależny Londyn byłby 15. co do wielkości członkiem UE, zaś PKB miałby porównywalny ze Szwecją. Tym niemniej perspektywa niezależności Londynu, nawet w obliczu Brexitu, jest mało prawdopodobna.
Szkocja jest najbardziej prounijną częścią Wielkiej Brytanii. Zdaniem specjalistów nie zdecyduje się pozostać częścią Królestwa, jeśli wyjdzie ono z UE.