Przejęcie kontroli nad całym Aleppo przez siły Baszara al-Asada nie oznacza końca syryjskiej wojny domowej, ale jest na tyle istotnym punktem zwrotnym, że można przewidzieć, kto z tego konfliktu wyjdzie jako zwycięzca, a kto jako przegrany.

Wygranym jest oczywiście syryjski prezydent. Wprawdzie w rękach reżimu znajduje się mniej niż połowa terytorium kraju, ale są tam wszystkie najważniejsze miasta, całe wybrzeże, wszystkie główne szlaki handlowe i większość przemysłu. Trudno sobie teraz wyobrazić jakiś scenariusz dla Syrii, w którym Asada by nie było – ani w kraju, ani za granicą nie ma żadnej siły, która mogłaby (i miała powód), aby go zmusić do odejścia. Na dodatek zwycięstwo w bitwie o Aleppo mocno podniesie morale sił prorządowych, które będą chciały pójść za ciosem i wyprzeć antyasadowską opozycję, a także terrorystów z Państwa Islamskiego z pozostałej części kraju. Naturalnie – z pomocą zagranicznych sojuszników, bo syryjska armia rządowa jest jednak za słaba i zbyt wyniszczona prawie sześcioletnią wojną domową, by samodzielnie zadać decydujący cios.

Reklama

Z pomocą sojuszników, czyli przede wszystkim Rosji, której włączenie się ponad rok temu do wojny odmieniło jej przebieg. I to ona jest jak na razie największym wygranym – realizuje swój główny strategiczny cel, jakim jest utrzymanie przyjaznego jej reżimu i rosyjskich baz wojskowych w kluczowym rejonie świata, a przy okazji wróciła do roli globalnego gracza, z którym trzeba się liczyć. I jak się wydaje, to od Rosji zależy, czy, kiedy i na jakich warunkach wojna się zakończy. A tu są co najmniej dwie możliwe wersje – w pierwszej pomoże Asadowi w odzyskaniu kontroli nad całą Syrią, która pozostanie pod silnymi rosyjskimi wpływami, ale biorąc pod uwagę to, iż Moskwa nie przejmuje się życiem ludzi, równie dobrze może pozwolić, by konflikt tlił się jeszcze przez lata, by destabilizować w ten sposób cały region. A w razie potrzeby także Europę, do której będą podążać kolejne fale uchodźców. Mniej prawdopodobne jest natomiast, by chciała potraktować Syrię jako kartę przetargową w rozmowach z Zachodem, co podejrzewano, gdy włączała się do wojny. Skoro dziś i tak rozgrywa wszystkie karty, nie widać powodu, dla którego miałaby gdzieś ustępować ani co mogłaby uzyskać w zamian.

Mniejszym zwycięzcą jest Iran, który od początku wspierał reżim Asada. Pozostanie prezydenta oznacza, iż wpływy Teheranu w regionie wzrosną.

Reklama

Listę przegranych otwierają Stany Zjednoczone. Strategia Baracka Obamy polegająca na wspieraniu umiarkowanej antyasadowskiej opozycji i liczeniu na to, iż siłami jej oraz Kurdów uda się pokonać Państwo Islamskie, okazała się kompletnym fiaskiem. Co więcej, trudno powiedzieć, czy Donald Trump ma w kwestii Syrii jakąkolwiek strategię. Jego wypowiedzi o gotowości porozumienia się z Rosją na różnych polach sugerują, że jest skłonny oddać jej kontrolę nad Syrią, ale to zarazem oznaczałoby wzmocnienie Iranu, któremu nie ufa i groził mu zerwaniem porozumienia nuklearnego. Może się też okazać, że spekulacje na temat oddawania Syrii przez Trumpa okażą się w ogóle bezprzedmiotowe, bo Rosjanie zapewne będą chcieli wykorzystać okres zmiany władzy w USA do wsparcia ofensywy Asada, tak by zanim nowy prezydent wprowadzi się do Białego Domu, nie miał on już czego oddawać.

Z rozwoju sytuacji w Syrii nie są zadowolone także wszystkie państwa, które liczyły na odejście Asada oraz którym nie jest na rękę wzrost znaczenia Iranu. Chodzi zwłaszcza o Arabię Saudyjską i inne kraje Zatoki Perskiej oraz o Izrael. Sunnicka Arabia Saudyjska rywalizuje z szyickim Iranem o miano głównego regionalnego mocarstwa, a na dodatek jest ważnym sojusznikiem USA, choć też nie wiadomo, jak to będzie wyglądało pod rządami Trumpa, zatem wszystko zmienia się nie po jej myśli. Z kolei Izrael trzyma się z dala od wojny w Syrii, ale postrzega Iran jako śmiertelne zagrożenie.

Mieszane uczucia mają za to władze Turcji. Ankara od początku mówiła, że Asad musi odejść, ale za największe zagrożenie wynikające z wojny postrzegała powstanie niepodległego państwa kurdyjskiego. To, że Asad zostanie, oznacza jednak, że prawdopodobieństwo kurdyjskiej secesji spadnie. Ale biorąc pod uwagę dystansowanie się Turcji od Zachodu i zbliżanie się z Rosją, jej stanowisko wobec przyszłości Syrii jest trudne do odgadnięcia.

Największym przegranym wojny pozostaje ludność cywilna. Od początku konfliktu zginęło ok. 400 tys. osób, a ok. 11 mln, czyli prawie połowa ludności kraju, musiało opuścić swoje domy.

Reklama
PAP/EPA / STR