Przelewające się od kilku dni przez Budapeszt wielotysięczne protesty mogą być największym wyzwaniem dla rządów Viktora Orbána. Uchwalenie tzw. ustawy o pracy niewolniczej, gwałtownie zwiększającej liczby godzin nadliczbowych do 400, może zmienić stosunek do rządzącego Fideszu. Protestujący zadają pytanie: Czy cykl 36-miesięcznego rozliczenia godzin nadliczbowych dopasowany do cyklu produkcji przemysłu motoryzacyjnego oznacza, że Węgry stają się państwem wyrobników?
Jak to się zaczęło? W połowie października ogłoszono decyzję, że niemiecki koncern motoryzacyjny BMW zainwestuje na Węgrzech miliard euro, budując fabrykę pod Debreczynem. W ten sposób trzech niemieckich gigantów stworzy swoisty trójkąt wewnątrz kraju – BMW na Wschodzie, Mercedes 100 km na południe od Budapesztu, a Audi w Győr na północnym zachodzie. Jest jeszcze fabryka silników Opla w Szentgotthárd, tuż przy granicy z Austrią i nowo otwarte centrum serwisowe Forda. Pod koniec listopada do parlamentu trafiła nowelizacja czasu pracy. Pojawiła się hipoteza, że to cena za fabrykę BMW.
Rząd Węgier, by pozyskiwać zagranicznych inwestorów, przygotowuje szeroki program wsparcia, przewidujący m.in. rewitalizację okolicznych portów lotniczych. Udział inwestycji zagranicznych w PKB Węgier sięgał w 2017 r. 67 proc. W tym roku ten odsetek może jeszcze wzrosnąć, a Węgry zostaną jednym z największych producentów samochodów.
Tym samym konkurencyjność gospodarki, na którą stawiał rząd, w dużej mierze pozostanie na papierze. Kluczowe nadal pozostaną wielkie montownie. Od lat dopasowywano do tego również węgierski system edukacji. Ma on polegać na masowej produkcji absolwentów z wykształceniem średnim bądź zawodowym, z których większość będzie wykonywała prace odtwórcze w budowanych montowniach.
Reklama
Obecne protesty są wynikiem poważnej choroby, która dotyka Węgry. To chroniczny brak rąk do pracy. Według danych KSH (węgierskiego GUS) z końca listopada na rynku brakuje między 150 tys. a 200 tys. pracowników. Do tego dochodzi trwający wciąż exodus emigracyjny. Pomimo widma brexitu liczba Węgrów wyjeżdżająca do Wielkiej Brytanii, Niemiec i Austrii nie maleje.
Reklama
Rząd związał sobie ręce narracją w sprawie migracji. Nie ma skąd czerpać pracowników. Jedyną metodą jest zwiększenie wymiaru godzin pracy. Węgry notują jedne z najniższych wskaźników bezrobocia – za III kwartał 2018 r. wynosiło ono 3,8 proc., a rząd mówi o zejściu nawet poniżej 3 proc.
W procesie zmian w prawie pracy całkowicie pominięto związki zawodowe, które od początku sprzeciwiają się nowym regulacjom. Co więcej, zarzucają Viktorowi Orbánowi, że ugina się pod ciężarem oczekiwań Niemców.
Dzisiejsze protesty są groźne dla rządu, bo w jaskrawy sposób ujawniają sytuację statystycznego Węgra i jego rodziny. Podnoszone wsparcie socjalne w żaden sposób nie przekłada się na znaczącą poprawę sytuacji najuboższych, którymi są przeważnie rodziny 3+, czyli model idealny dla ratowania malejącej populacji i promowany przez rząd.
Węgierski rząd przegapił również zmiany na mapie lęków. Analizując obecne protesty, można dojść do wniosku, że ważniejszy jest strach przed biedą i sytuacją w służbie zdrowia. Kryzys migracyjny jest na drugim planie. Tymczasem rząd pytania dotyczące podnoszenia nakładów na służbę zdrowia ucina krótko – są jednymi z najwyższych w Europie. Problem w tym, że te dane to kreatywna księgowość, bo władze w Budapeszcie wliczają do nich wydatki na sport i stadiony, które są formą profilaktyki.
W ostatnich wypowiedziach premier Węgier argumentował, że nowe prawo pracy pozwoli wreszcie lepiej zarabiać tym, którzy chcieliby pracować więcej. Równocześnie państwo chce być bezpośrednim dysponentem siły roboczej. Traktować kraj jako wielkie przedsiębiorstwo, które składa ofertę zagranicznym podmiotom, by te sprowadziły się na Węgry. W wizji szefa rządu władze powinny być zdolne do zapewnienia wszystkich warunków niezbędnych do rozpoczęcia produkcji. W tym pracowników.
Sytuacji nie sprzyja słaba kondycja związków zawodowych, które są uznawane za anachronizm. Poziom uzwiązkowienia nie przekracza 10 proc. Fidesz wykreślił z konstytucji bezpośrednie prawo do strajku, uchwalając ustawę, która niemal w całości wskazuje obszary, w których te są niedopuszczalne (zarówno w sferze państwowej, jak i prywatnej).
W nowej ustawie bardziej chroni się ewentualne straty, jakie można ponieść w wyniku strajku po stronie pracodawcy aniżeli pracobiorcy. Nawet jeśli strajk jest legalny, pracownik musi się stawić w miejscu pracy i za ten dzień nie przysługuje mu wynagrodzenie. Zachowuje natomiast prawo do urlopu.
Zapowiedziana przez liderów związkowych możliwość przeprowadzenia strajku generalnego, jeżeli prezydent János Áder podpisze nowelizację prawa pracy, jest przyjmowana z dużą ostrożnością. Związki zawodowe są na Węgrzech bardzo podzielone. László Kordás, lider „supercentrali” Sojuszu Węgierskich Związków Zawodowych (MaSzSz), zrzeszającej 280–370 tys. członków (powstała 1 maja 2013 r.), rozesłał do ponad 150 organizacji związkowych i współpracujących z nimi organizacji pozarządowych zaproszenie na spotkanie zaplanowane na dzisiejsze popołudnie, by zastanowić się, w jaki sposób można wymusić na rządzie wycofanie z ustawy o „pracy niewolniczej”. Coraz bardziej realny wydaje się scenariusz podejmowania lokalnych inicjatyw w miejsce ogólnowęgierskiego strajku, o czym pisze „Népszava”. Inne organizacje zrzeszające pracowników, LIGA związków zawodowych (110 tys. członków) i MOSZ, Krajowy Sojusz Rad Pracowniczych (50 tys. członków), nie zgadzają się ze zmianami w kodeksie pracy, ale od razu wykluczają podejmowanie jakichkolwiek kroków strajkowych.
Pole manewru strony społecznej jest ograniczone niemalże do zera. Sam Kordás mówi, że otrzymuje informacje o tym, że pomimo tego, że prawo jeszcze nie obowiązuje (wejdzie w życie po podpisie prezydenta 1 stycznia 2019 r.), niektórzy pracodawcy już zmuszają pracowników do podpisywania aneksów do umów. Innym problemem jest to, że nie sposób przeprowadzić strajku w sytuacji, w której w danym miejscu pracy nie funkcjonuje organizacja związkowa.
Wydaje się, że jedyną metodą nacisku na władze jest inicjatywa referendalna, do której zgłoszenia potrzebnych jest 200 tys. podpisów. Przykład przywrócenia handlu w niedziele, a także wycofania się z organizacji igrzysk olimpijskich w 2024 r. w Budapeszcie pokazuje, że wobec konkretnego rozwiązania ujętego w konstytucji rząd będzie musiał ulec. Trudno wierzyć w inną skuteczną drogę w przypadku ewentualnego podpisania nowego kodeksu pracy przez prezydenta.