"Czy premier sterowany przez 40 posłów z tylnych ław parlamentu i bijący rekordy niepopularności powinien nadal rządzić krajem" - pyta retorycznie opozycja i przeważająca część opinii publicznej po drugiej stronie kanału La Manche.

Reklama

"Chyba Partia Pracy zrozumiała wreszcie, że Brown to po prostu loser, a nie żaden lider" - komentował wczoraj z sarkazmem szef opozycyjnych konserwatystów David Cameron. "Premier w desperacji próbuje uniknąć bolesnego politycznego upadku" - dodawał Nick Clegg, przewodniczący Liberalnych Demokratów, trzeciej siły politycznej. Rzeczywiście, w ostatnich dniach partie opozycyjne nie musiały nawet zbytnio się wysilać. Konserwatystom i Liberalnym Demokratom wystarczyło tylko obserwować, jak premier ugina się pod presją swoich posłów i wychodzi rakiem z podstawowych założeń reformy podatków i tym samym - zdaniem ekspertów - wbija kolejne gwoździe do swojej politycznej trumny.

Według planów Browna w połowie kwietnia miał zniknąć w Wielkiej Brytanii najniższy 10-proc. próg podatkowy, a w zamian fiskus chciał ulżyć nieco średnio zarabiającym. Ostateczne głosowanie szykowane było na najbliższy poniedziałek, jednak Brown i jego minister finansów Alistair Darling natrafili na mur... w szeregach własnej partii. "Nie pozwolimy skrzywdzić najbiedniejszych. Ten rząd miał wreszcie stanąć po ich stronie, a nie oszczędzać na staruszkach i studentach" - mówił były wiceminister polityki społecznej, a obecnie jeden z najbardziej niepokornych polityków Partii Pracy Frank Field. Nie był sam. Przyłączyło się do niego około 50 laburzystowskich posłów. Po serii negocjacji premier ugiął się pod ich presją i obiecał, że zrekompensuje ponad 5 mln najbiedniejszych swoją reformę podatkową. "Najsłabiej zarabiający oraz emeryci otrzymają od rządu pomocną dłoń. Dostaną ulgi na energię w trakcie zimy, przywileje podatkowe i płacę minimalną" - tłumaczył wczoraj w Izbie Gmin minister finansów Alistair Darling. Opozycja i opinia publiczna oceniły to posunięcie jednoznacznie: premier stracił twarz i zdolność do podejmowania decyzji.

"W normalnych warunkach nikt w szeregach partii rządzącej nawet by nie pisnął. Dla wszystkich zaangażowanych w brytyjską politykę jest jednak jasne, że pozycja premiera Browna w niecały rok po objęciu władzy jest niezwykle słaba. Wprawdzie może spokojnie rządzić do 2010 r., jednak jak na dłoni widać, że nie radzi sobie z odpowiedzialnością" - mówi DZIENNIKOWI Kenneth Robert Minogue z London School of Economics. Bunt podatkowy nie jest bowiem pierwszym przypadkiem antybrownowskiej rebelii w łonie Partii Pracy. W marcu kilkudziesięciu laburzystowskich posłów ramię w ramię z opozycją głosowało za rozpisaniem ogólnokrajowego referendum w sprawie unijnego traktatu lizbońskiego. Choć Brown zwyciężył w tamtej batalii, wyszedł z niej osłabiony i teraz musiał ustąpić. "Poczuliśmy swoją siłę. Premier wreszcie zaczął słuchać, co mamy do powiedzenia. To zwycięstwo demokracji" - komentował zadowolony poseł Gordon Prentice w rozmowie z dziennikiem „Guardian”. On i jego koledzy liczą teraz, że zdołają przekonać Browna do innych swoich postulatów: porzucenia pomysłu przedłużenia aresztu dla osób podejrzanych o terroryzm oraz poprawy sytuacji pracowników czasowych. Na domiar złego już za kilka dni Browna czeka poważny test: wybory lokalne w Anglii i Walii. Wszystko wskazuje na to, że z nadchodzących politycznych bitew Brown wyjdzie jeszcze bardziej osłabiony.

Reklama