Rozpoczynając swoje starania o prezydenturę, Joe Biden skupił się na dwóch narracjach: obiecywał, że przywróci szeroko rozumianą normalność po Donaldzie Trumpie, oraz przekonywał, że jako umiarkowany centrysta ma największe szanse na wygraną niż inni. Szybko okazało się, że to za mało, by myśleć o sukcesie w prawyborach Partii Demokratycznej. Postulaty konkurentów Bidena – dotyczące m.in. podniesienia podatków dla najbogatszych, poszerzenia dostępu do opieki zdrowotnej, walki ze zmianami klimatycznymi, obniżenia kosztów edukacji wyższej – świadczyły o tym, że w ciągu niespełna czterech lat rządów Trumpa demokraci przesunęli się na lewo. Propozycje, które jeszcze w 2016 r. wydawały się skrajne – jak powszechna państwowa opieka zdrowotna czy szybkie odejście od paliw kopalnych na rzecz zielonej energii – weszły do głównego nurtu debaty. Zmianom sprzyjała także pandemia. Władze zamykały całe miasta, bezrobocie wystrzeliło w górę, a politycy w Waszyngtonie bez szemrania przeznaczali setki miliardów dolarów na pomoc poszkodowanym.
Biden – który przez dekady swojej kariery politycznej zawsze trzymał się środka drogi – zorientował się, że to podejście dziś nie zadziała. Nadal przekonywał, że to on ma największe szanse na pokonanie Trumpa i zjednoczenie spolaryzowanego społeczeństwa. Ale jednocześnie zaczął zapowiadać daleko idące reformy. Po uzyskaniu nominacji i późniejszym zwycięstwie przekonanie o konieczności "szarpnięcia cuglami" stało się wśród demokratów jeszcze silniejsze. Zwłaszcza po tym, jak w styczniu 2021 r. partia prezydenta zdobyła dwa miejsca do Senatu ze stanu Georgia i tym samym uzyskała większość w obu izbach Kongresu – choć z minimalnym zapasem. Dokładnie dzień po wyborach w Georgii nastąpił pamiętny atak na Kapitol, który tylko spotęgował przekonanie o poważnym kryzysie amerykańskiego systemu politycznego i konieczności reform.