Wybory prezydenckie 2015. Komorowski kontra reszta świata. KANDYDACI
1 Troublemaker. Jeżeli ktoś jest w stanie zmącić dobre samopoczucie w sztabie starającego się o reelekcję prezydenta - nazywa się Andrzej Duda. Zaraz po ogłoszeniu startu kandydat Prawa i Sprawiedliwości był postacią praktycznie anonimową, znaną wyłącznie w kręgach studentów europeistyki, zdających egzamin ze znajomości polskiej delegacji do Parlamentu UE. Wcześniej był między innymi pracownikiem kancelarii zmarłego w katastrofie smoleńskiej Lecha Kaczyńskiego, ale ta praca także nie była przepustką do pierwszej ligi krajowej sceny politycznej. Przeciwnie, kontrkandydaci wyciągają z tamtego okresu jedynie niejasną sprawę ułaskawienia niejakiego Adama S. CZYTAJ WIĘCEJ >>> Kandydat zastępczy, osądzany o to, że startuje w zastępstwie chcącego uniknąć bezpośredniego starcia z Komorowskim Jarosława Kaczyńskiego, od początku kampanii jednak tylko zyskuje. Na rozpoznawalności i popularności. Jest efektownie i dynamicznie, co z przekąsem przyznają nawet oponenci. Europoseł jeździ po Polsce „Dudabusem”, na spotkaniach gromadzi tłumy (choć złośliwi mówią, że to tłumy zwożonych na miejsce zwolenników), chętnie zabiera głos w bieżących tematach i dużo mówi o tym, co zrobi jako prezydent. Nawet gdy te zapowiedzi stoją nieco w sprzeczności z obowiązującą konstytucją. Pomysł ze startem Dudy wydaje się być, póki co, strzałem w dziesiątkę i o ile polityk prezydentem pewnie nie zostanie, to może wypalić jako świeży restart partii Kaczyńskiego. Partii, która chce potencjalnym wyborcom wysłać sygnał – Antoni Macierewicz i Krystyna Pawłowicz zostają, ale dla twardego elektoratu – dla reszty mamy Dudę. Doprowadzenie do drugiej tury jest sukcesem Andrzeja Dudy.
Agencja Gazeta / Fot. Sławomir Kamiski Agencja Gazeta
2 „Wierzę w to, że przyjdzie czas. Wierzę w to, że zmieni się.” Ten fragment z piosenki „Bo tutaj jest jak jest” Paweł Kukiz musiał sobie podśpiewywać wyjątkowo często w trakcie kończącej się kampanii. Kiedy w lutym ogłaszał swój start, trudno go było traktować inaczej niż ciekawostkę – wielki znak zapytania między kandydatami, którzy w większości reprezentują największe partie. Pierwsze sondaże wskazywały na poparcie rzędu 3-4%. Zupełnie nieźle jak na kogoś, kto bardziej kojarzył się dotąd z pląsami po scenie niż ze zwierzchnictwem nad siłami zbrojnymi czy podejmowaniem głów obcych państw. To zajęcia, wydawać by się mogło, zarezerwowane dla ludzi zawodowo parających się polityką. Społeczeństwo zdecydowało się jednak tym ludziom pokazać Kukiza. Konsekwentna kampania, skupiona na kontestowaniu systemu, szukaniu panaceum na bolączki naszej demokracji w ustanowieniu jednomandatowych okręgów wyborczych i luźny styl, tak daleki od prezentowanego przez resztę stawki, opłaciły się jednak Pawłowi Kukizowi. Wskoczył na podium, na którym miejsca już nie zamierza oddawać, notuje dobry dwucyfrowy wynik i nikomu nie przeszkadza, że w konfrontacji podczas debaty nie błyszczy już tak jak wśród fanów i łatwo daje sobie wybijać z rąk argumenty. Społeczny głód buntu i antysystemowości wyniósł muzyka na piedestał i teraz jedyną ciekawostką jest to, jak wykorzysta swój dobry wynik już po wyborach prezydenckich. Przed startem kampanii mówił: Jeśli nie zbiorę 100 tys. podpisów, będę dalej śpiewał. Nie zaśpiewał, ale hit udał się bez muzyki.
PAP / Paweł Supernak
3 Notoryczny kandydat. Jako jedyny brał dotąd udział we wszystkich kampaniach prezydenckich. Niezmiennie z tymi samymi poglądami i założeniem, że „to nie on ma się podlizywać wyborcom, to oni muszą mieć na niego ochotę”. Od 1995 roku społeczeństwo aż czterokrotnie ochoty nie miało. Patrząc na sondaże, piąte podejście zakończy się takim samym rezultatem, ale kampania bez Janusza Korwin-Mikkego byłaby ewenementem. Niezrażony kolejnymi porażkami na dobre wrósł w polityczny krajobraz, a w ubiegłym roku niespodziewanie udało mu się odnieść spory sukces. Ze swoją poprzednią partią – Kongresem Nowej Prawicy – dostał się do Parlamentu Europejskiego. Choć złośliwi twierdzili, że na dobry rezultat przyszło mu czekać z powodu bezwzględnej demografii - zapatrzeni w swego idola gimnazjaliści musieli osiągnąć wreszcie wiek gwarantujący czynne prawa wyborcze, potrafił też zagospodarować całkiem pokaźną rzeszę wyborców znudzonych przedłużającym się partyjnym duopolem. Wielu było też zwyczajnie ciekawych, jak poradzi sobie Korwin zmuszony odnaleźć się w realiach prawdziwej polityki, niewiele, ale jednak wciąż różniącej się od telewizyjnego „masakrowania lewaków”. Poradził sobie umiarkowanie – wygłosił kilka kontrowersyjnych tez, zdarzało mu się też w Parlamencie Europejskim przysypiać, a sam gmach, wbrew zapowiedziom, wciąż stoi. Tego zapewne radykalni wyborcy nie przebaczą i po wysłaniu JKM do Brukseli, nie skierują go do Belwederu.
AKPA
4 „Kandydatka wagi zwiewnej”. Tak o Magdalenie Ogórek wyraził się wicemarszałek Sejmu Jerzy Wenderlich i aż szkoda, że tych słów nie podchwycił sztab. Nadałyby się idealnie na oficjalne hasło tej dziwnej kampanii. Zaczęło się jak u Hitchcocka. Najpierw było trzęsienie ziemi – kiedy w dniu śmierci Józefa Oleksego Leszek Miller zwołał konferencję prasową i zaprezentował kandydatkę SLD. Zarzuty o wybraniu najmniej stosownego momentu mieszały się z niedowierzaniem i pytaniami – kim jest Magdalena Ogórek? Później napięcie rosło – taktyka konsekwentnego unikania mediów działała na tyle skutecznie, że kiedy Magdalena Ogórek pokazywała się publicznie – każdy chciał z nią porozmawiać i poznać jej poglądy. Nic z tego. I tu kończą się analogie z Alfredem Hitchcockiem. Ogórek okazała się byłą stażystką Aleksandra Kwaśniewskiego i szefową biura dawnego szefa Sojuszu – Grzegorza Napieralskiego. Bez większego doświadczenia w polityce, za to z odwagą, by dzwonić do Putina i pisać „prawo od nowa”. Kandydatka zaprezentowała się dotąd szerzej tylko kilka razy. Zwykle nie chciała odpowiadać na pytania, a skutkiem tych wystąpień była pokaźna liczba memów, którymi internauci podsumowali jej walkę o Urząd Prezydenta. Wciąż nie wiadomo, czy jej start nie jest formą happeningu i w jaki sposób można go podsumować. Jej otoczenie zbywa wszelkie zapytania lakonicznym „przyjdzie na to czas”. Wynik gorszy niż dwucyfrowy, a w taki nie wierzy tylko Leszek Miller, będzie sygnałem do budowy nowego projektu politycznego na lewicy.
Agencja Gazeta / Fot. Anna Krasko Agencja Gazeta
5 Przed ogłoszeniem tej kandydatury Polskie Stronnictwo Ludowe długo trzymało w niepewności. I pewnie Platformie Obywatelskiej trochę szkoda, że nie zdecydowało się przeciągnąć tego stanu do okolic 10 maja. Oczekiwania koalicjanta były jasne – ludowcy udzielają poparcia Bronisławowi Komorowskiemu, rezygnując z wystawiania własnego człowieka. Taki scenariusz byłby rozsądny gdyby nie tegoroczne wybory parlamentarne, w których partia niewystawiająca swojego kandydata na prezydenta może tylko stracić. Darmowy czas antenowy i możliwość przypomnienia się wyborcom okazały się zbyt silną pokusą. Kim jest Adam Jarubas? By odpowiedzieć na takie pytanie, nawet nieźle zorientowani musieli w styczniu wpisywać to nazwisko w Google. Wybrany w zeszłorocznych wyborach samorządowych na kolejną kadencję marszałek województwa świętokrzyskiego, protegowany Janusza Piechocińskiego, przedstawiciel młodej fali w PSL, w 2011 roku dostał się do Sejmu – zrezygnował, wolał realizować się w samorządzie. Na oficjalnej stronie ujawnia, że lubi książki Paulo Coelho i wędrówki po górach. W kampanii zdecydowanie odcina się od PO, podkreśla, „że nie jest kandydatem koalicyjnym”, nie wyklucza przyszłej koalicji z Prawem i Sprawiedliwością, po węgiersku przeprasza Viktora Orbana za chłodne przyjęcie w Warszawie, puszcza oko do Rosji Władimira Putina. Jest najmocniej krytykowanym kandydatem i wydaje się, że jego aktywność może nieco zachwiać rządzącą krajem koalicją. Ściga się z Magdaleną Ogórek o miejsce za podium. Zamiast za nim, może znaleźć się nawet za plecami outsiderów – Palikota i Korwin-Mikkego.
PAP / Leszek Szymaski
6 Będzie go brakowało w polityce. Janusz Palikot to postać, która posiada wszelkie dane ku temu, by odgrywać dużą rolę. Dobrze wykształcony, sprawny retorycznie, przedsiębiorca, który dorobił się przed wkroczeniem na Wiejską. Brak mu jednak szczęścia. Po pierwsze: do czasów – lata 90’ definitywnie się skończyły i w dzisiejszej postpolityce nie ma już miejsca dla filozofów, w cenie jest typ bardziej skondensowany. Po drugie: do otoczenia – zaczynał kadencję Sejmu w sile kilkudziesięcioosobowej orkiestry symfonicznej, kończy w okolicach Tercetu Egzotycznego. Po trzecie: do społeczeństwa – o ile Palikot doskonale wyczuwał antysystemowe i antyklerykalne nastroje po Smoleńsku, w którymś momencie zupełnie zatracił instynkt i notorycznie uderza głową w mur niezrozumienia. Po czwarte: do poglądów – jakich by akurat nie prezentował, nie wystarcza mu konsekwencji w trwaniu przy nich. Stale poszukuje. Nie jest wykluczone, że czekająca go porażka będzie wstępem do czegoś nowego. W okolicach poważnej polityki miejsca jest na tyle dużo, by zrealizować np. zapowiadany powrót do korzeni i uprawiać „poletko Pana P”. Regularnie podlewając je winem. Kampanijny objazd po Polsce da się uzasadnić tylko w jeden sposób – Janusz Palikot chce osobiście się przekonać, jak bardzo roztrwonił swój potencjał.
AKPA
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję