W dziewięćdziesiątym piątym pod Czołówką Mięguszowieckiego Szczytu nad Morskim Okiem poleciałem z lawiną. Jak to jest? Jest jak w horrorze: śnieg napiera i powoli zwiększa ucisk, oblepia stopniowo, najpierw nogi, aż do pełnej blokady. Potem klatkę piersiową i barki, aż do granicy bólu. Po prostu zgniata. Metr sześcienny śniegu może ważyć nawet osiemset kilo. To tak, jakby nagle przygniótł nas i zablokował samochód wielkości seicento. Lawina może pędzić nawet 360 kilometrów na godzinę - szybciej niż sportowy samochód.

Reklama

Potem decydują minuty. Jeśli do zasypanego w lawinie uda się dokopać w ciągu kwadransa, ma szanse na przeżycie. Z każdą minutą szanse maleją. Po półgodzinie pod śniegiem przeżywają nieliczni. Konają z braku tlenu, dopiero drugą przyczyną są obrażenia odniesione podczas spadania z lawiną i wychłodzenie.

Co roku w polskich Tatrach schodzą dziesiątki lawin. Ociera się o nie coraz więcej ludzi, bo coraz popularniejsze stają się sporty zimowe: freerajdy i skitury, czyli narciarstwo pozaszlakowe. Ilu Polaków rusza poza wyratrakowane trasy, daleko od wyciągów? Ilu spotkało się z lawinami? Nie wiadomo, nikt nie ma takich danych.

Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe (TOPR) dysponuje w tej sprawie suchymi liczbami: w ostatnich latach ginie pod lawinami średnio od dwóch do pięciu osób rocznie.

Żaden ekspert nie postawi prognozy, w którym miejscu i o której godzinie zejdzie lawina. Może za to z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, czy w całym masywie górskim śnieżne obrywy będą częste czy rzadkie. Ale mimo starań naukowców i ratowników Polska wciąż nie ma wyspecjalizowanej służby lawinowej. I nie wiadomo, kiedy się jej doczeka.

Prognozy lawinowe czyje?

Polscy meteorolodzy o lawinach wiedzą dużo. Już w latach 60. zaczęli systematyczne badania śniegowe i lawinowe w Tatrach. Jako pierwsza w Polsce prowadziła je stacja IMiGW na Hali Gąsienicowej. Szefowała jej legendarna Maria Kłapowa, meteorolog. Materiał prowadzonych przez wiele lat obserwacji umożliwił opracowanie mapy zasięgów i częstości lawin w Tatrach.

Reklama

Do dziś rdzeń każdej informacji o zagrożeniu lawinowym to efekt pracy IMiGW. Ale badaniem lawin, jak w pionierskich latach 60., zajmuje się zaledwie garstka pracowników krakowskiego oddziału Instytutu - i tylko w Tatrach. Badaniami w Karkonoszach (w tych górach zeszła największa w historii Polski lawina) - już nie.

- W krajach alpejskich, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie istnieją służby lawinowe, które prognozują i ostrzegają turystów i narciarzy - mówi Maciej Karzyński z Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. - Tworzą je instytuty naukowe. Inne kraje korzystają ze służb, które obsługują ratownicy. Tak czy owak je mają. U nas jest to wciąż w powijakach.

Polska doczeka się pierwszej w historii służby lawinowej, jeśli MSWiA upora się z kolejną wersją projektu ustawy o ratownictwie. Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej będzie wtedy musiał sporządzać komunikaty lawinowe (dziś dla gór zagrożonych śnieżnymi obrywami przygotowuje wyłącznie prognozy pogody). Koszty działania służby wstępnie oszacowano na blisko 2 mln zł w pierwszym roku. W następnych latach ma ona kosztować ponad 1,6 mln zł rocznie.

Czytaj dalej >>>



Z tym, że do końca nie wiadomo, czy to na pewno IMiGW zorganizuje służbę. MSWiA już trzy razy zmieniało projekty ustawy - a to powstanie służby lawinowej przerzuca na TOPR, a to na IMiGW.

W przedostatniej wersji ustawy za powstanie służby miał odpowiadać Instytut. W ostatniej, z grudnia, już nie odpowiada. Jacek Sońta z MSWiA: - Na razie odeszliśmy od powołania służby lawinowej. Na razie informowanie o zagrożeniu zostanie w rękach GOPR i TOPR.

- To znaczy, że zrezygnujecie z tworzenia służby lawinowej?

- Tak nie można powiedzieć. Projekt jest w trakcie konsultacji.

Maciej Karzyński z IMiGW potwierdza, że zależy mu na stworzeniu służby: - Instytut jest tu najbardziej kompetentny, prowadzi badania, ma pomiary meteorologiczne i dane, których nie ma żadna służba ratunkowa. To, że między nami a ratownikami są rozbieżności, to zupełnie inna sprawa. Czekamy, żeby się wreszcie coś odblokowało.

Pytam ratowników, czy chcą przejąć służbę lawinową. Adam Marasek z zarządu TOPR zaprzecza: - Taka służba to tylko dodatkowa odpowiedzialność. Sprawa rozbiła się o finanse. Ani minister środowiska, któremu podlega IMiGW, ani MSWiA, któremu podlegają GOPR i TOPR, nie chcą dać pieniędzy. Była propozycja, żeby znaleźć je, obcinając fundusze ratownikom. Na to nie ma zgody. Projekt jest w uzgodnieniach. Jeśli znajdą się pieniądze, to chętnie oddamy służbę lawinową komuś innemu.

W jednym meteorolodzy i ratownicy są zgodni: w MSWiA prace nad ustawą ślimaczą się niewiarygodnie. Mówi jeden z meteorologów: - W tej sprawie nie ma lobbystów, nikt na tym nie zarobi i nie zrobi kariery. Może kiedy któryś z decydentów powiezie własne dupsko w lawinie, coś się ruszy.

Piątka, czyli pandemonium

Najpierw z pary wodnej powstaje chmura. Prądy powietrzne unoszą ją w wyższe warstwy atmosfery, a wiatr pędzi w stronę Tatr. W chmurze tworzą się płatki śniegu. Część z nich po drodze nad Halę Gąsienicową czy Morskie Oko roztopi się i spadnie jako deszcz. Część trafi w górę. Te śnieżynki, które osiądą w górnej, stromej partii zbocza, za kilka miesięcy staną się zabójczymi lawinami - runą w dół, łamiąc drzewa, tocząc kamienie i zabijając ludzi.

Na lawinę nie ma reguły. Uderzyć może w zarówno środku słonecznego dnia, jak i w gęstej mgle. Może być lekka jak pył lub ciężka jak kamień. Zejdzie stromym żlebem, depresją i w kotle, ale także po gładkich stokach. Wszystko zależy od temperatury powietrza, kierunku wiatru, pory dnia, nachylenia, kształtu stoku, rodzaju podłoża, właściwości warstw śniegu.

Do tego dochodzą siły ciążenia. To one sprawiają, że wszystko, co znajduje się na stoku, dąży do tego, żeby zjechać po nim z hukiem najkrótszą drogą na dół. Ratownicy, kiedy opowiadają o żelaznych warunkach do zejścia lawiny, mówią: "śmiertelna trójca". Co składa się na "śmiertelną trójcę"? Po pierwsze lawina ma największe szanse na zejście w dół na stromych stokach, od 30 do 45 stopni. Po drugie szybciej zejdzie na stokach wystawionych na północ i północny wschód. Po trzecie dochodzi trzeci stopień zagrożenia lawinowego. Wyjście na zbocze spełniające warunki "śmiertelnej trójcy" to niemal pewne samobójstwo.

Czytaj dalej >>>



Zimą w Tatrach obowiązuje pięciostopniowa skala zagrożenia. Co oznaczają poszczególne stopnie? Już przy jedynce nie jest bezpiecznie. Dwójka to sytuacja naprawdę groźna - mniejsze lawiny mogą schodzić samorzutnie. Od trójki wzwyż na wycieczki powinni wybierać się tylko ci, którzy mają doświadczenie. Przy czwórce duże lawiny schodzą samoistnie, może je uruchomić jeden człowiek, który przechodzi przez zbocze. Piątka to pandemonium: alarm lawinowy, spacer po polu minowym, kataklizm (ogłaszany jest niezmiernie rzadko). Popularna jest anegdota o nieistniejącej szóstce - gdy lawiny zaczynają pędzić pod górę.

Toprowcy narzekają - już zupełnie serio - że przy pięciostopniowej skali turystom często się wydaje, że dwójka jest niegroźna.

Siłom ciążenia pomaga pogoda. W listopadzie i grudniu jest jeszcze względnie bezpiecznie. Śniegu jest zbyt mało, żeby mógł stanowić zagrożenie. Ale już działa temperatura: grunt jest cieplejszy niż zmrożony śnieg na powierzchni. Para wodna wędruje od gruntu w górę i gdzieś po drodze zamarza. W warstwie śniegu tworzy warstwę szronu o konsystencji zmrożonego cukru. To po tej warstwie jak po ślizgawce wyjedzie śnieg, jeśli pojawią się odpowiednie warunki - grupa narciarzy lub snowboardzista przecinający stok. Albo po prostu nagła zmiana pogody.

Lawina przestała być mitem

Europejczycy zainteresowali się lawinami dopiero w XIX wieku, kiedy w góry wyruszyli pierwsi romantycy.

Pierwsze obszerniejsze wiadomości o lawinach powstały w XVI wieku. Szwajcar Josias Simler w dziele "De Alpibus commentarius" opisał kilka alpejskich obrywów, odnotowując, że "przelot ptaka, echo głosu lub wiatr wywołują obryw lawiny" (tu się pomylił, bo żadne fale dźwiękowe nie mają takiej mocy, by wzruszyć śnieg ze zbocza).

Słowo "lawina" jest wyrazem retoromańskim, pochodzącym od łacińskiego "tabes" - spadanie. Nic dziwnego, że to Szwajcarzy jako jedni z pierwszych potraktowali lawiny bardzo serio, wręcz naukowo. Mieli na czym się oprzeć, bo od kilkuset lat lokalne archiwa w każdym kantonie przechowują tzw. notatki lawinowe. W latach 30. XX wieku w Davos powstał słynny Instytut Lawinowy, jedyna tego typu placówka na świecie. Oprócz badania lawin testuje sprzęt ratunkowy.

W Polsce najstarsza publikowana wzmianka o lawinach w Tatrach pojawiła się w połowie XIX w. Wcześniej o nich nie słyszano - bo poza niepiśmiennymi góralami mało kto zapuszczał się w wysokie rejony. Jeden z pionierów zimowej turystyki tatrzańskiej, Mariusz Zaruski, na początku XX wieku był olśniony "orgią śnieżną", jaką powodują schodzące lawiny. Pisał: "Lawiny w Tatrach przestały być mitem, a stały się realną, konkretną groźbą".

Statystyki od 1909 r. (wtedy powstało Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe założone przez Zaruskiego) odnotowały w Tatrach Polskich ponad 250 przypadków zasypania zwałami śniegu. Ponad 90 osób nie udało się uratować. Tylko w latach 1996 - 2007 lawiny porwały 105 osób, z tego 44 poniosły śmierć.

Kilka lawin przeszło do historii. Do największej lawinowej tragedii w historii doszło w Karkonoszach. Pod koniec lat 60. w lawinie, która zeszła do Białego Jaru, zginęło aż 19 osób. Niedaleko miejsca zdarzenia ustawiono pomnik, który upamiętniał ofiary tragedii - wkrótce zmiotła go jednak kolejna lawina.

Czytaj dalej >>>



W 2001 r. trójka młodych turystów z Trójmiasta wybrała się na wycieczkę do Doliny Pięciu Stawów. Porwała ich lawina ze Szpiglasowej Przełęczy. Dwie osoby zginęły. Kiedy toprowcy transportowali na dół ciała, kolejna lawina zabiła dwóch młodych ratowników, Marka Łabunowicza i Bartka Olszańskiego.

Do najtragiczniejszego wypadku w polskich Tatrach doszło w 2003 r., w czasie zimowej wycieczki na Rysy licealistów z Tychów. W lawinie zginęło ośmiu z nich.

Lawiny porywają nawet najlepszych. W 2008 r. spod Ciemniaka w Tatrach Zachodnich ponad 400 metrów poleciał z lawiną Artur Hajzer, jeden z najbardziej doświadczonych polskich himalaistów. Uratowała go szybka akcja TOPR.

Pięść, palec, ołówek, nóż

Śnieg, który może za moment ruszyć jako śmiertelna lawina, nie różni się wyglądem od tego, jaki widujemy na co dzień każdej zimy. Pozornie. Po prawdę o śniegu polscy narciarze sięgają głębiej. Mniej więcej półtora metra do dwóch w głąb stoku.

Jest 7 lutego, niedziela. Drugi stopień zagrożenia lawinowego. Łopata zgrzyta o śnieg jak o stertę gipsu. Na zboczu u stóp Koziego Wierchu trafiam na trzech narciarzy. Kopią dziurę - półtora metra na dwa metry. To profil lawinowy. Odcięty łopatą i kawałkiem sznurka kawałek stoku, z którego narciarze dowiadują się, jakie są szanse na zejście lawiny. Uderzając w odcięty blok śniegu łopatą czy nartami, w zależności od tego, pod jakim obciążeniem ruszy blok, określą stopień zagrożenia.

Jeden z narciarzy, były zimowy wspinacz, objaśnia: - Takie próby powinny zdecydować o tym, czy stok jest bezpieczny, mało stabilny, czy wręcz niebezpieczny. To nieprawda, że wszystkie lawiny schodzą nagle. Większość wysyła wcześniej sygnały ostrzegawcze. Ale trzeba je umieć odczytać.

Czytać stok narciarze i turyści uczą się na kursie. W tatrzańskich schroniskach kosztuje on od 200 do 400 zł. W ciągu dwóch dni ratownicy pokazują, jak rozpoznawać rodzaje śniegu i jak wykonywać próby lawinowe.

Na przykład jak oglądać odcięty blok ze śniegu. Jeśli jego warstwy wraz z głębokością są coraz słabsze, to znaczy, że stok "może wyjechać". Warstwa, w którą z łatwością wchodzi zaciśnięta pięść, jest najsłabsza. I kolejno, idąc z góry na dół, mamy warstwę miękką (taką, w którą wejdą cztery palce), warstwę o średnim stopniu twardości (jeden palec), warstwę twardą i bardzo twardą (ołówek i nóż).

Czytając stok, łatwiej jest odnaleźć najbardziej śmiertelną jego część: warstwę poślizgową. Kiedy słońce zaczyna silniej przygrzewać, a ziemia odparowuje swoje ciepło do śniegu, ten staje się ciężki. Coraz mniej jest lodu i śniegu, a coraz więcej wody. To ona, zamarzając lub nie, przeobrażając się w mniej lub bardziej zamarzniętą szreń, tworzy warstwę, po której zsunie się lawina.

Czytaj dalej >>>



Przy czytaniu stoku widać jak na dłoni, jak leżący na zboczu śnieg układa się w warstwy. I jak warstwy przechodzą metamorfozy - zmieniają gęstość, osiadają, łączą się ze sobą.

Sonda, łopatka i pips

Ten, kto chce w miarę bezpiecznie wyjść zimą w Tatry, musi zapłacić. I to słono. Lawiny nie schodzą tuż pod siedzibą TOPR, więc ratownicy nie dotrą na miejsce wypadku szybciej niż w dwadzieścia minut. Podstawowy zestaw bezpieczeństwa, który zwiększa szanse na ocalenie, kosztuje ponad 2000 zł. Co znajduje się w lawinowym ABC?

Przede wszystkim pips - elektroniczne urządzenie ciut większe i cięższe od paczki papierosów, nadajnik i odbiornik radiowy w jednym. Jeśli jeden z narciarzy lub turystów zostanie zasypany, pozostali przełączają pipsy na odbiór i przeczesując lawinisko, szukają sygnału ofiary.

Pipsa można kupić już za kilkaset złotych, te najlepsze kosztują półtora tysiąca. Na Zachodzie nikt nie wychodzi bez niego zimą w wyższe góry.

Sonda lawinowa - długie, cienkie aluminiowe rurki zakończone ostrzem. Służą do wyszukiwania ofiary, kiedy pips wskaże już miejsce, w którym leży. Koszt: od dwustu złotych wzwyż.

Łopata - plastikowa lub metalowa, po złożeniu styliska można ją nosić w plecaku.

Po co to wszystko? Żeby szybko ustalić, w którym miejscu leży zasypany. Im szybciej to się stanie, tym większe są szanse, że przeżyje.

Statystyki mówią, że odkąd w Alpach upowszechniły się takie zestawy ratunkowe, zmalała wyraźnie liczba ofiar lawin w stosunku do liczby turystów i narciarzy pozatrasowych. Ale pips, sonda i łopata to w Polsce wciąż nowość.

Ostatnio rynek podbijają plecaki z ABS i avalungi. Plecak z ABS to gadżet jak z filmów o Jamesie Bondzie: w ciągu trzech sekund od pociągnięcia za rączkę - taką jak w spadochronie - dwie poduszki, każda o pojemności 150 litrów, napełniają się gazem. Utrzymują one człowieka i sprawiają, że nie zapada się w śniegu.

Avalung to rodzaj małego aparatu do oddychania pod śniegiem. Pobiera powietrze ze śniegu na brzuchu ofiary, a dwutlenek węgla wydala do specjalnego pojemnika. Podobno dzięki avalungowi można przetrwać w lawinie ponad godzinę - pod warunkiem że zanim wciągnie nas lawina, zdołamy chwycić zębami ustnik avalungu. I nie puścić go, gdy nad głową zamknie się sufit ze zmrożonego śniegu.