Na tym jednak nie koniec. 31-letnia Elżbieta Szymańska, rozwodząca się właśnie z mężem matka dwóch synów, chce założyć agencję pośredniczącą między kobietami zamierzającymi poddać się zabiegowi in vitro a zastępczymi matkami. Popyt na takie usługi jest w Polsce rzeczywiście duży. W ogłoszeniach internetowych regularnie pojawiają się anonse kobiet i par małżeńskich poszukujących brzucha do wynajęcia.

Cena, jaką są skłonni zapłacić za zastępcze macierzyństwo, jest niebagatelna: wynosi zazwyczaj od 15 do 25 tys. euro. Nie wiadomo jednak, bo nie ma żadnych wiarygodnych danych, ile kobiet rzeczywiście udostępnia swój brzuch pragnącym potomka parom. Zdaniem pragnącego zachować anonimowość lekarza ginekologa, w Polsce rocznie można się doliczyć kilkudziesięciu przypadków zastępczego macierzyństwa. Te dane potwierdza doktor Paweł Radwan z łódzkiego Centrum Leczenia Niepłodności Gameta.

"Takie szacunki są całkiem prawdopodobne. W końcu Polska to duży kraj. W mojej klinice nie było jednak takiego zabiegu. Raz zgłosiła się do nas Ukrainka, która chciała być matką zastępczą dla polskiej rodziny. Odmówiliśmy" - opowiada Radwan.

Lekarze niechętnie wypowiadają się jednak na temat zastępczego macierzyństwa. Z jednej prostej przyczyny - ta kwestia nie jest w Polsce prawnie uregulowana. W żadnym z kodeksów nie ma zapisu, który mówiłby, czy takie praktyki są w ogóle dopuszczalne.

Z informacji krążących w środowisku lekarskim wynika, że umowa o zrzeczeniu się praw do dziecka jest podpisywana jeszcze przed zabiegiem in vitro. Matka zastępcza zobowiązuje się, że odda niemowlę tuż po porodzie, a rodzice obiecują, że zapewnią wynajętej kobiecie wszelką opiekę medyczną w czasie ciąży. Ta z kolei zrzeka się wszelkich praw do dziecka po jego urodzeniu.

Obie strony robią zazwyczaj wszystko, by ukryć szczegóły zawartej umowy. Na zachowaniu tajemnicy zależy szczególnie matce zastępczej, bo gdyby ktokolwiek doniósł do prokuratury, że przyjęła pieniądze za donoszenie ciąży, mogłaby zostać oskarżona o handel ludźmi.













Reklama

p

"Mogę zostać inkubatorem"

Renata Kim: Skąd pomysł, żeby wynajmować obcym ludziom swój brzuch?
Elżbieta Szymańska: Gdy urodziłam pierwszego syna, spotkałam w szpitalu kobiety, które rzeczywiście chciały mieć dziecko, a nie mogły. Dużo o tym myślałam, ale gdy wspomniałam mężowi, że chcę wynająć komuś swój brzuch, sprzeciwił się. Więc na jakiś czas przestałam o tym myśleć. Ale po drugiej ciąży znowu do tego wróciłam. I zaczęłam intensywnie myśleć, co mogę dla nich zrobić.

Mówi pani o pomocy, ale z drugiej strony żąda pieniędzy. To jak to w końcu jest?
Przecież w czasie ciąży nie będę mogła pracować. Nie wiem też, jak zareaguje na to mój pracodawca.

Czy teraz pani pracuje?
Tak. Ale jestem na urlopie, a 1 lipca zakładam swoją działalność gospodarczą. To będzie centrum pośrednictwa dla kobiet, które nie mogą mieć dzieci. Pośrednictwo będzie polegało na szukaniu dla takich rodziców kandydatek na matki zastępcze.

A jakie jest fachowe określenie takiej działalności? Usługi czy może raczej handel?
To bardziej jak pośrednictwo. Na zasadzie pomocy dla domu.

Myśli pani, że popyt na takie usługi będzie duży?
Myślę, że tak. Nie zdawałam sobie sprawy, że aż tyle rodzin pragnie dziecka i nie może go mieć. Wiem to, bo piszą do mnie kobiety po trzech nieudanych zapłodnieniach in vitro oraz takie, które przechodziły bardzo ciężkie operacje, np. wycięcia narządów rodnych. Takim osobom należy pomóc.

Czy sądzi pani, że znajdzie się więcej kobiet, które zechcą komuś użyczyć swój brzuch?
Już znalazłam. Do tej pory zgłosiły się do mnie trzy panie. A przecież ogłoszenie, że poszukuję takich kobiet zamieściłam dopiero przedwczoraj.

Kto może być kandydatką na matkę zastępczą?
Będę od nich wymagać zaświadczenia lekarskiego o dobrym stanie zdrowia.

Jak często zamierza pani poddawać się zabiegowi in vitro?

Raz na rok.

Nie za często?
Dziewięć miesięcy ciąży, trzy miesiące regeneracji organizmu w zupełności wystarczy. Jeżeli będę uważała, że to za mało, to rozciągnę tę przerwę o miesiąc lub dwa.

Kiedy dojdzie do pierwszego zabiegu in vitro?
Myślę, że w maju, najpóźniej w czerwcu.

Czy ma pani wybranego lekarza i klinikę, w której to będzie się odbywało?
Wolałabym nie wskazywać konkretnej kliniki ani lekarza. Myślę, że jest wiele klinik, które chciałyby ze mną współpracować. Bo wiadomo, że każda klientka in vitro to dla nich zysk.

A jak cała sprawa wygląda od strony prawnej?
Ja się zrzekam tego dziecka przy podpisaniu umowy wstępnej. Każda strona ma prawo zerwać umowę. Umowy przygotuje prawnik.

A co z przepisem, który głosi, że w Polsce nie można robić takich rzeczy za pieniądze?
A kto chce robić to za pieniądze? Te pieniądze są przeznaczone na to, żeby utrzymać ciężarną kobietę. To środki na utrzymanie tej kobiety z dzieckiem, a nie zapłata za to, że kobieta urodzi dziecko.

Nie boi się pani, że po porodzie jednak nie zechce oddać dziecka?
Absolutnie. Wiem, że można sobie w głowie zakodować, że to nie jest moje dziecko, i że ja chcę tylko komuś pomóc. I w żadnym wypadku z tym dzieckiem się nie wiązać.

Jak się pani podoba określenie brzuch do wynajęcia?
Jestem lekko zszokowana komentarzami o sklepie z dziećmi. Ja nie wystawiam dzieci na ladę sklepową, by ktoś je kupił.

Ale pani co roku zamierza udostępniać swój brzuch.
To jest pomoc w urodzeniu komuś dziecka. Ja po prostu pomagam urodzić.

Jest więc pani tylko inkubatorem.
Tak.