Renata Kim: Co trzeba zrobić, by zasłużyć na tytuł Ojca Roku?

Sławomir Bralewski*: To bardzo trudne pytanie. Chyba przede wszystkim trzeba poświęcać dzieciom dużo czasu, kochać je i być z nimi. W każdej sytuacji.

W życiu waszej rodziny była tragiczna sytuacja: siedem lat temu zmarła pana żona i został pan sam z czwórką dzieci. Jak pan sobie wtedy poradził?

Myślałem wtedy głównie o tym, że muszę wspierać dzieci. Zawsze poświęcałem im dużo czasu, ale wtedy całkowicie się na nich skoncentrowałem. To nie było łatwe, bo gdy Iwonka umarła, wszystkim nam ziemia usunęła się spod nóg. Tym bardziej, że moja Żona była osobą wyjątkową. Jako lekarz z wielkim oddaniem leczyła swoich pacjentów, chciała pomagać wszystkim i o wszystkich się troszczyła. Była duszą tego domu i czas, kiedy jej zabrakło, był dla nas niezwykle trudny. Najmłodsze dziecko miało wtedy niespełna 3 lata, a najstarsze 13. Na szczęście mieliśmy wokół siebie wielu wspaniałych ludzi, którzy nam pomagali. Bez ich wsparcia byłoby nam bardzo trudno.

Reklama

A czy samotny mężczyzna jest w stanie poradzić sobie z wychowaniem takiej gromadki dzieci?

A czy jest jakieś inne wyjście? Śmierć żony to taka sytuacja, gdy trzeba się wziąć w garść i wszystkiemu zaradzić. Na szczęście mam kochanych Rodziców, którzy pomagali nam w prowadzeniu domu i nadal to czynią. Takie praktyczne sprawy, jak chociażby wożenie dzieci do szkoły muzycznej, zajmowały sporo czasu i nie pozwalały rozpaczać. Gdyby nie było dzieci, to byłoby mi o wiele trudniej. Przy dzieciach długo płakać nie można.

A co pan robił, kiedy to dzieci płakały?

Reklama

Przepraszam, ale wciąż trudno mi o tym mówić. Wiem, że cząstka mojej Żony jest w każdym z nas. I to jacy jesteśmy, jest w dużym stopniu jej zasługą. Po śmierci żony chciałem dzieciom nieba przychylić. W naszym domu pojawiło się dużo zwierząt: króliki, potem kanarek, rybki, dwa koty cudem uratowane od śmierci i pies znajda. Drugiego z kotów córka przyniosła w swoje 18-te urodziny i powiedziała: "Tata, przecież mnie z nim nie wyrzucisz". Nie wyrzuciłem. Myślę, że te zwierzęta odgrywają w naszym domu ważną rolę, choćby dlatego, że trzeba się nimi zajmować, wyprowadzać, karmić.

Jak wygląda wasz zwykły dzień?

Wożę dzieci do szkoły i na różne zajęcia pozalekcyjne. Robię zakupy. Asystuję przy odrabianiu lekcji. Czasem śmieję się, że przy moim biurku ustawia się kolejka petentów i wszyscy mówią: "tata, sprawdź!". Czytam więc wypracowania, biedzę się nad matematyką, powtarzam daty z historii, co jest najłatwiejsze, bo jestem historykiem. Każdy ma jakiś problem, każdy chce coś ze mną przedyskutować, a ja muszę znaleźć na to czas.

I zawsze ma pan cierpliwość?

Podobno moją główną zaletą jest cierpliwość (śmiech). Ale mówiąc poważnie, ja po prostu się staram, by moim dzieciom pomóc. I jeśli tylko mogę, odkładam swoje zajęcia i zajmuję się ich sprawami.

A jakie były najtrudniejsze momenty w czasie samotnego ojcostwa?

Nie potrafię sobie przypomnieć jednej konkretnej sytuacji. Być może wtedy, gdy uświadomiłem sobie, że zbyt mało uwagi poświęcam synowi, jedynemu chłopcu wśród całej czwórki. Aby temu zaradzić, kupiliśmy rowery i zaczęliśmy jeździć nawet na kiludziesięciokilometrowe wyprawy. Ale tak naprawdę nie było jakichś szczególnie trudnych chwil. Nam bardzo pomaga to, że jesteśmy ludźmi wierzącymi. I dla moich dzieci mam tylko jedno życzenie: żeby były zawsze blisko Boga.

Musiał pan sobie radzić z nastoletnimi buntami?

Oczywiście, bo to są normalne dzieci. Ja zawsze powtarzam, że wychowanie jest jedną z najtrudniejszych nauk: tu nie ma żadnych schematów postępowania, trzeba każde dziecko traktować inaczej. Chłopców inaczej, a dziewczynki inaczej. Moja metoda polega na tym, że staram się dużo z nimi rozmawiać i to zazwyczaj wystarcza.

Czy popełnił pan jakieś błędy wychowawcze?

Oczywiście. Często brakuje mi na przykład konsekwencji. Bo jak się chce być dobrym ojcem, to trudno być konsekwentnym. Tylko ten, kto nie ma dzieci, może być pewny swojej stanowczości, rodzice zawsze kierują się przede wszystkim sercem.

A umie pan równo obdzielać je miłością?

Staram się. A przede wszystkim staram się im zaszczepić przekonanie, że ich wszystkich kocham i że tutaj jest ich dom, do którego zawsze będą mogły wrócić.

Pamięta pan najpiękniejszy moment ojcostwa?

To były cztery momenty: gdy dzieci się rodziły. Jestem szczęsliwy, gdy dzieci okazują zaufanie, gdy przychodzą do mnie ze swoimi problemami i okazują uczucia. A także wtedy, gdy odnoszą małe i większe sukcesy. Choć ja nigdy od nich sukcesów nie wymagałem, chciałem tylko, by były

odpowiedzialne i wywiązywały się ze swoich obowiązków. Pamiętam jeden wzruszający moment: gdy najstarsza córka wytłumaczyła mi, jak to się stało, że zaczęła chętniej grać na pianinie.

Co powiedziała?

Że po śmierci mamy nie chciała mi stwarzać problemów.

Podziękowanie: "Tak się złożyło, że tego samego dnia, kiedy odbieraliśmy z dziećmistatuetkę Złotego Anioła przyznawaną w konkursie "Tato Roku" zmarł nagle prof. dr hab. Waldemar Ceran,nestor bizantynologii polskiej, mój długoletni szef, który dla mnie imoich kolegów z Katedry Historii Bizancjum UŁ był jak Ojciec. Zdążył się jeszcze ucieszyć i pogratulować, ale statuetki już nie zobaczył. Chcę też podziękować organizatorom Konkursu Tato Roku i polonistce Ewie Kwiatkowskiej z 8 Gimnazjum w Łodzi za propagowanie idei konkursu wśród dzieci".

* Sławomir Bralewski, historyk akademicki na Uniwerystecie Łódzkim ojciec: Piotra, Basi, Ani i Magdy.