Był maj lub czerwiec 1968 roku, na Krakowskim Przedmieściu czuło się jeszcze kwaśny zapach gazu łzawiącego, w zakładach pracy odbywały się masówki potępiające syjonistów i wyrażające poparcie dla towarzysza "Wiesława". Marek Piwowski - niedawny absolwent łódzkiej "filmówki", autor znakomitych etiud, m.in. "Muchotłuka", poszukiwał pomysłu na swój fabularny debiut.

Reklama

"Siedzieliśmy sobie na murku koło hotelu Bristol" - wspominał Jerzy Karaszkiewicz, aktor i satyryk z STS-u. Był piękny, słoneczny dzień. Marek powiedział: "A może zrobimy film? Po Wiśle płynie wycieczka statkiem. I ten statek osiada na mieliźnie". Spodobało się to nam. Że niby statek to Polska, źle sterowana i płynąca bez sensu. W rozmowie uczestniczył także Janusz Głowacki, błyskotliwy pisarz i felietonista, którego scenariusz filmowy "Polowanie na muchy" był właśnie realizowany przez samego Andrzeja Wajdę. Pomysł z wiślanym statkiem, zapewne jeden z wielu pojawiających się podczas rozmów na murku, jednak chwycił i panowie, włączywszy do swojego składu także młodego operatora filmowego Andrzeja Barszczyńskiego, zabrali się do pisania scenariusza.

Wymyślili fabułę, w której podczas wycieczkowego rejsu o względy pięknej wczasowiczki Krysi starali się pasażer na gapę - pan Raczek oraz kaowiec usiłujący za wszelką cenę nadać wypoczynkowi pasażerów słuszne ramy. Statek ścigany był lądem przez pędzącego samochodem marki Mikrus zazdrosnego męża pani Krysi, który spóźnił się na rejs. Scenariusz został zatwierdzony do produkcji w Zespole Filmowym "Tor", a koniecznej w wypadku debiutów opieki artystycznej nad filmem podjął się jego szefAntoni Bohdziewicz. Piwowski od początku założył, że film powstanie na czarno-białej taśmie, co miało swoje uzasadnienie artystyczne (polska rzeczywistość końca lat 60. nie była zbyt barwna), ale i dlatego, że nie trzeba było jej oszczędzać tak, jak kolorowej. W kompletowaniu obsady twórcy posługiwali się przede wszystkim kluczem towarzyskim, zapraszając do współpracy znanych aktorów: Bogumiła Kobielę (miał grać rolę kaowca), Ryszarda Pietruskiego (kapitan), Wandę Stanisławską-Lothe, Jolantę Lothe, Zdzisława Maklakiewicza, Zofię Czerwińską, Wojciecha Pokorę, satyryków: Jerzego Dobrowolskiego, Stanisława Tyma, a także naturszczyków o niebanalnych osobowościach: pisarza i kamieniarza Jana Himilsbacha, publicystę Andrzeja Dobosza, filmowców Feriduna Erola i Tomasza Lengrena.



AMATORSKI BEŁKOT
Reklama

Zdjęcia rozpoczęły się 10 lipca 1969 roku i tego samego dnia ekipa usłyszała tragiczną wiadomość: w wypadku zginął Bogumił Kobiela. Rola kaowca została więc powierzona Stanisławowi Tymowi. Dla urzeczywistnienia swojej wizji Piwowski potrzebował jeszcze całego tłumu "oryginałów", dlatego już po rozpoczęciu pierwszych zdjęć zamieścił w "Expressie Wieczornym" ogłoszenie: Poszukujemy ludzi do filmu. Niech przyjdzie każdy, kto umie śpiewać, grać albo robić cokolwiek. Dodatkowo do zgłaszania się zachęcały czytelników notatki prasowe redakcji: Z Warszawy do Gdańska popłynie statek pełen gwiazd filmowych. Wprawdzie nazwiska tych gwiazd nie są jeszcze nikomu znane, ale cały statek, jego załoga i wszyscy pasażerowie wezmą udział w improwizowanej komedii filmowej pt. "Rejs", jako artyści amatorzy, z których każdy może stać się głównym bohaterem filmu.

Na zorganizowane pod koniec lipca 1969 roku eliminacje w Hali Gwardii zgłosiło się kilka tysięcy osób marzących o karierze aktorskiej. Kandydaci tańczyli, śpiewali, grali na wszystkich możliwych instrumentach, a reżyser wybierał tych najmniej zdolnych. Piwowski - wspominał Stanisław Tym - zastosował naczelną zasadę realnego socjalizmu - selekcję negatywną. PRL to był raj dla nieudaczników i niedouków. Doświadczali najwyższych zaszczytów i pieniędzy. A skoro tak wyglądały peerelowskie hierarchie, to w filmie, który stał się zjadliwą satyrą na rzeczywistość PRL-u, gwiazdami mieli być ci najmniej utalentowani. Spośród osób, które zgłosiły się na casting, wybrano więc krawcową, niespełnionego poetę, ławnika sądu wojskowego będącego zagorzałym zwolennikiem kary śmierci oraz kilku niebieskich ptaków. Dziwnym trafem do obsady trafił także dziekan Wydziału Filozoficznego UW, światowej klasy logik Roman Suszko, który przyszedł na eliminacje tylko dlatego, że jego 15-letnia córka koniecznie chciała zagrać w filmie.

Reklama

Na początku sierpnia całą ekipę zaokrętowano na stojący w Gdańsku statek "Dzierżyński". Rejs w górę Wisły co rusz napotykał trudności. Statek często osiadał na mieliźnie, wyjątkowo suche lato spowodowało bowiem, że poziom wody w rzece był bardzo niski. Dodatkowo w bufecie szybko skończyły się zapasy i z napojów alkoholowych pozostał jedynie likier orzechowy, więc trunkowe towarzystwo musiało robić częste wypady na brzeg w poszukiwaniu mniej zdradliwych napojów. Poza tym niezwykle trudnym zadaniem dla realizatorów okazało się zapanowanie nad ekipą i zapewnienie dyscypliny niezbędnej na planie filmowym, którym stał się statek. Najwięcej kłopotów sprawiał filmowcom Jan Himilsbach, wprawiający w zakłopotanie żeńską część zespołu swoim upodobaniem do mocnych słów i oddawaniem moczu przez burtę statku. Jakby tego było mało, raz po raz uciekał ze statku, odnajdywano go w knajpach, izbach wytrzeźwień lub komisariatach milicji.



Jednak chaos na pokładzie, paradoksalnie, sprzyjał zamierzeniom Piwowskiego. Kamera wciąż pracowała i aktorzy, zwłaszcza amatorzy, nie zawsze wiedzieli czy uczestniczą w próbach, zdjęciach czy w codziennych sytuacjach rejsowych niezwiązanych z filmem. Takie momenty, jak wybór rady rejsu czy zorganizowanie uroczystego występu ku czci kapitana, aktorom amatorom wydawały się zupełnie oczywiste, podobnie jak to, że kaowiec podczas prób wrzeszczy na nich, żeby "Sto lat" śpiewali z większą dozą optymizmu. Powaga i zupełny brak dystansu, z jakimi młody poeta zwany "Missisipi" opowiadał za pośrednictwem kaowca o swojej twórczości, prawdziwe łzy w oczach skrytykowanego śpiewaka, zaangażowanie pań ćwiczących chóralne śpiewy, dały nadzwyczajnie śmieszne sceny właśnie dzięki autentyzmowi. Bełkotliwy i zarazem przerażający monolog wojskowego sędziego był śmieszny właśnie dlatego, że "aktor" mówił własnym tekstem: Każdy może, prawda, krytykować, a mam wrażenie, że dopuszczanie do krytyki, panie, to nikomu... Mmmm... Tak, nie... Nie podoba się. Więc dlatego z punktu, mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było. Tylko aplauz i zaakceptowanie. Tych naszych, prawda, punktów, które stworzymy.

p

SPRZECZNE OPINIE

Atmosfera chaosu i nieprzewidywalności sprzyjała improwizacji, ale jednocześnie robiła filmowi złą prasę. Reporterzy "Expressu Wieczornego" na bieżąco komentowali produkcję filmu, pytając dramatycznie: Czy "Rejs" dopłynie do kina? Antoni Bohdziewicz, szef zespołu filmowego, w pewnym momencie wycofał się z artystycznej opieki nad filmem, lojalnie jednak pozwolił Piwowskiemu na dokończenie obrazu.

W końcu, po trzech miesiącach zdjęć i trudnym montażu, Piwowski miał ponad trzygodzinny obraz, który na zamkniętym pokazie zobaczyli i niezwykle ostro skrytykowali przedstawiciele środowiska filmowego. Wady dzieła, takie jak nierówność, brak dramaturgii czy niekonsekwencje akcji, dostrzegał nawet sam reżyser, dlatego przemontował obraz, usuwając sceny z udziałem profesjonalnych aktorów (Pokora jest w filmie niemal niewidoczny, Jolanta Lothe i Czerwińska nie wypowiadają ani jednego słowa, Dobrowolski pojawia się tylko w jednej scenie). Po wprowadzeniu zmian osią fabularną filmu stały się przygotowania do uroczystości na cześć kapitana. Piwowski 22 maja 1970 roku przedstawił komisji kolaudacyjnej nieco ponadgodzinną wersję. Obraz został oceniony bardzo nisko. Na prośbę Jolanty Lothe członkowie komisji kazali reżyserowi usunąć scenę ukazującą imponujący biust aktorki, jak stwierdzono, scena ta nie miała żadnego artystycznego uzasadnienia. Cięć domagano się także ze względu na zachowanie poprawności politycznej.



Zalecono - jak głosiła notatka z posiedzenia komisji, w którym uczestniczył wiceminister kultury i sztuki Czesław Wiśniewski - następujące poprawki: - usunąć scenę "salonowca"; - skrócić sekwencję "sto lat", eliminując pokrzykiwania instruktora: "weselej", "optymistycznie"; - usunąć zbliżenie masek karnawałowych. Piwowski wspólnie z Głowackim zdołali jednak przekonać Wiśniewskiego, powołując się na jego słowa wyrażone w wywiadzie prasowym, że jest człowiekiem o dużym poczuciu humoru i jako taki nie powinien oponować wobec sceny gry w dupniaka, czyli salonowca, która jest tylko sztubackim żartem i nie ma w niej żadnych aluzji. Ostatecznie"Rejs" otrzymał zaledwie IV kategorię filmową, co skazywało go na ograniczoną dystrybucję (wykonano tylko dwie kopie) w kinach studyjnych i dyskusyjnych.

p

PROFESJONALIŚCI KONTRA AMATORZY

W zamierzonych improwizacjach rewelacyjnie sprawdziła się para Himilsbach-Maklakiewicz. Wystarczyło, że reżyser dał im ramę fabularną scenki, a oni wypełniali ją stworzoną na poczekaniu treścią. Tak jak wtedy, gdy Himilsbach przychodzi na skargę do rodziców chłopca niesłusznie podejrzewanego o kradzież kiełbasy: Przepraszam państwa - to państwa? [...] Zachował się bardzo nieprzyzwoicie! Pozbawił mnie posiłku! [...] - Bardzo mi przykro. Inżynier Mamoń jestem. - Bardzo mi przykro - Sidorowski.

p

WYROBIONA WIDOWNIA

Choć recenzje w gazetach były miażdżące, wkrótce się okazało, że widzowie są innego zdania niż krytycy. Nieliczne projekcje "Rejsu" ściągały tłumy widzów, a bilety na film po raz pierwszy od czasów "Pana Wołodyjowskiego" stały się towarem czarnorynkowym. Reakcje publiczności były bardzo żywiołowe: wybuchy śmiechu, oklaski po każdej scenie, głośne recytowanie co trafniejszych kwestii. Z czasem zjadliwa satyra na rzeczywistość PRL-u według Piwowskiego obrosła w legendę. Im trudniej było zobaczyć obraz, tym chętniej o nim opowiadano. Cytatami z dialogów posługiwały się w rozmowach kolejne roczniki młodzieży.

Zaprenumeruj "Wielką kolekcję 1944-1989: Historia PRL"