Koons oprowadza reporterkę internetowej telewizji galerii Tate po swojej fabryczce sztuki. W jednym pomieszczeniu kilka osób maluje wielkoformatowy obraz. W drugim ubrani w maski i kombinezony pracownicy szlifują rzeźby. Robota jak na taśmie produkcyjnej. A Koons opowiada, czym kto się zajmuje. On sam wyłącznie projektuje i sygnuje prace nazwiskiem. "Kwestia współpracy artystów z asystentami jest sporna. Artyści wszelkiej maści pracują z uczniami, prowadzą swego rodzaju sklepy produkujące sztukę. Artysta staje się dziś kimś w stylu reżysera, producenta filmowego" - mówi DZIENNIKOWI William Hollinster, amerykański kurator i krytyk.
Koons, geniusz współczesnego kiczu i monumentalnych rzeźb, pokazuje projekt swojego największego dzieła. Replika parowozu z lat 40. wykonana z aluminium w naturalnych rozmiarach ma zawisnąć na 50-metrowym dźwigu. Jego koła będą się obracać, a z komina ma buchać dym. Pod całością mają się przechadzać widzowie. Koszt wykonania: 25 milionów dolarów, co czyni z pracy najkosztowniejsze przedsięwzięcie artystyczne wszech czasów. Pracę zamówiło kalifornijskie Los Angeles Country of Art. Czy jednak w czasach kryzysu fabryka Koonsa będzie miała okazję ją przygotować? Nie wiadomo. Choć projekt powstał już dwa lata temu, dyrektor LACMA przyznał w lutym tego roku, że na wykonanie będzie trzeba poczekać co najmniej cztery lata. W czasach recesji trudno znaleźć pieniądze na tego rodzaju przedsięwzięcia. Co więcej, finansowe problemy dotykają już nawet największe i najbardziej prestiżowe amerykańskie muzea sztuki.
Słynne MOCA z Los Angeles znalazło się na granicy bankructwa. Nowojorska MOMA straciła swojego największego sponsora - bank Lehman Brothers. National Academy of Design było zmuszone sprzedać kilka prac, aby zdobyć pieniądze na bieżące utrzymanie. O nowych zakupach nie ma raczej mowy. A i coraz bardziej powściągliwe są wielkie korporacje, które drogą sztukę kupowały dla prestiżu. Najboleśniej dotyka to właśnie twórców biznesmenów w stylu Koonsa prowadzących manufaktury zatrudniające dziesiątki, a czasem nawet setki pracowników.
Jeszcze w kwietniu Damien Hirst, najpotężniejszy człowiek świata sztuki według "ArtReview", zapewniał, że ekonomiczny kryzys go nie dotyczy. Ba, był święcie przekonany, że kryzys jest korzystny dla twórców. - Myślę, że artyście zawsze łatwiej jest tworzyć w trudnych czasach - zapewniał w rozmowie z Reutersem. Rzeczywiście, we wrześniu zeszłego roku, dokładnie w dniu, w którym upadł Lehman Brothers, 218 prac Hirsta sprzedało się na aukcji za rekordową sumę 111 milionów funtów. Szacowano, że w tym roku brytyjski artysta zarobi około 20 milionów. Nic z tego. Hirst zwalnia pracowników swoich fabryk. A ma aż trzy. W jednej z nich powstała słynna czaszka - wykonaną z platyny, wysadzaną ponad 8 tysiącami diamentów pracę sprzedano za 100 milionów dolarów grupie złożonej z tajemniczych inwestorów. Dziś byłoby to niemożliwe.
Przez potencjalnych inwestorów Hirst postrzegany jest już nie jako artysta, a marka. Podobna do General Motors czy raczej produkującego dużo bardziej luksusowe auta Daimlera. I podlegająca takim samym rynkowym prawom. Jej akcje spadają, bo korporacje, które były jednym z głównych klientów Hirsta, nie mają pieniędzy. "Nikt zawczasu nie pomyślał, że w dobie kryzysu trzeba zwolnić z masową produkcją. Kolekcjonerzy nie są już specjalnie zainteresowani tego rodzaju sztuką" - twierdzi w rozmowie z DZIENNIKIEM Sacha Craddock, krytyk sztuki, kurator londyńskiej Bloomberg Gallery. I tak Hirst zatrudniający blisko 200 pracowników pożegnał się z co dziesiątym z nich, a szykowane są kolejne cięcia. Popyt na drogą sztukę spada w wielkim tempie. Obroty największego domu aukcyjnego Sotheby’s w ciągu jednej dekady zmniejszyły się dwukrotnie - z 345,8 milionów dolarów spadły do 166,2 milionów. Nawet dzieła klasyków współczesnej sztuki takich jak Andy Warhol sprzedają się poniżej wyceny specjalistów.
To zresztą Warhola często stawia się jako pierwszego twórcę artystycznej manufaktury. Jego nowojorska Factory była jednak czymś innym, towarzyskim salonem, wylęgarnią talentów, oazą dla freaków, miejscem, w którym sztukę tworzyli sami artyści. Owszem, pracownicy współczesnych manufaktur Hirsta czy Koonsa to także najczęściej młodzi graficy, malarze, rzeźbiarze. Jednak nie mają nic do powiedzenia. Są odtwórcami wizji gwiazdy. A upadki gwiazd powoli stają się faktem. Słynny nowojorski artysta i architekt Vito Acconci ogłosił, że zamyka swoje studio. "Nie mamy stałych dochodów, pieniądze wpadają do nas nagle, partiami. Nie jesteśmy w stanie płacić ludziom regularnych wypłat co dwa tygodnie, regulować składki emerytalnej, ubezpieczenia" - powiedział magazynowi "Architect’s Newspaper". Koszt utrzymania studia, w którym powstały projekty budynków i rzeźb, wynosiły 50 tysięcy dolarów miesięcznie. Jednak gdy artyści biznesmeni borykają się z finansowymi trudnościami, krytycy sztuki się cieszą. "Myślę, że kryzys oczyści i ożywi rynek sztuki, demaskując marność i eliminując ją. Wielką szansę na zaistnienie mają teraz ludzie o mniej znanych lub zupełnie nieznanych nazwiskach" - mówi nam Neal Brown, krytyk nowojorskiego magazynu sztuki "Parkett". Dziś artyści, kuratorzy, krytycy zgodnie przyznają, że rynek sztuki przypominał nadęty balon, który czekał, by go przebić. Ten moment nastał. Tak też uważa Sacha Craddock. "Wydaje się nieuniknione, by twórcy w końcu sobie uświadomili, że sztukę można robić nie tylko dla pieniędzy" - mówi. "Mam nadzieję, że robienie sztuki zostanie pozbawione snobistycznej, finansowej otoczki, która towarzyszyła jej przez ostatnie lata".
Kryzys odsłania też do tej pory nieznane metody, które w swoich manufakturach stosowali wielcy artyści. Annie Leibovitz, broniąc się przed upadłością, musiała sprzedać prawa do swoich zdjęć za 15 milionów dolarów. Przy okazji na światło dzienne wyszła sprawa długu w wysokości niemal 200 tysięcy dolarów, które Leibovitz winna jest firmie B2Pro dostarczającej jej materiały fotograficzne i sprzęt oświetleniowy. A to tylko początek problemów wielkiego studia wielkiej Amerykanki mieszczącego się na nowojorskim Manhattanie. Zapłaty zaległych honorariów żądają współpracownicy artystki. Najwięcej, bo 110 tysięcy dolarów, jest winna stylistce Nicoletcie Santoro.
A przecież Leibovitz zarabia niemałe pieniądze - jej pojedyncze zdjęcia kosztują po kilkanaście tysięcy dolarów. Hirst zarabia jeszcze więcej. Ale to nie tyczy się już ludzi zatrudnionych w jego fabryce. Najniższa pensja wynosi tam 9 funtów za godzinę. W rozmowie z dziennikarzem "Evening Standard" jeden ze współpracowników Hirsta wspominał, że za wykonanie pracy, która na aukcji sprzedała się za 600 tysięcy funtów, otrzymał 600 funtów. Dokładnie tysiąc razy mniej. Z kolei długoletnia pracownica Anglika wspominała rozmowę z artystą: "Damien, namalowałam dla ciebie miliony cętek, daj mi jeden obraz z cętkami, które malowałam". Hirst miał odpowiedzieć: "Tyle malowałaś, to namaluj sobie jeszcze jeden". "Ale ja chcę jeden z tych". Hirst: "Widzisz, jedyna różnica między tymi, które namalowałaś dla mnie, a tymi, które namalujesz dla siebie, tkwi w pieniądzach". Teraz o nie powinien zacząć martwić się także Hirst i jego koledzy - biznesmeni w skórach artystów.