Ta dość egzotyczna doktryna jest - przekonuje - nieusuwalnym elementem amerykańskiego wyznania wiary. Prostoduszny amerykański idealizm, ślepy na różnorodność i wewnętrzne komplikacje innych kultur, stanowi dziś uzasadnienie cynicznej i imperialnej polityki zagranicznej.
p
James Kurth*
Religijne korzenie polityki zagranicznej USA
Zdaniem wielu administracja Busha dokonała wielkiej transformacji tradycyjnej amerykańskiej polityki zagranicznej. Jej najważniejsze inicjatywy - "doktryna Busha", polegająca na jednostronnej dyplomacji i prewencyjnych działaniach militarnych, ogłoszona jako Narodowa Strategia Bezpieczeństwa we wrześniu 2002 roku, inwazja na Irak w marcu 2003 roku, a zwłaszcza wielki projekt ustanowienia na Bliskim Wschodzie demokracji i wolności - wzbudziły nastroje wrogości wobec USA w innych krajach.
To z kolei sprawiło, że w Ameryce rozpoczęto poszukiwania przyczyn tej transformacji, która nasilała się w miarę pogłębiania amerykańskich kłopotów w Iraku. Co tłumaczy ten radykalny zwrot w amerykańskiej polityce zagranicznej? I bardziej konkretne pytanie: kto odpowiada za fiasko irackie? Mówimy o administracji Busha, więc analizę należałoby rozpocząć od samego prezydenta. Do tej pory skupiano się na tym, w czym wielu widzi najbardziej charakterystyczny - i najbardziej osobliwy - przymiot Busha: na jego silnej protestanckiej wierze i przekonaniach. Prezydent często mówił o wolności jako darze Boga dla Ameryki i ludzkości, a także o powołaniu Ameryki do niesienia wolności innym narodom. Największe poparcie wyborcze zyskał wśród protestanckich ewangelikanów. To ludzie, których liberalne media nazywają "religijną prawicą" (choć - zgodnie z tą logiką - same media należałoby nazywać "świecką lewicą").
Tak się składa, że protestantyzm istotnie ma znaczący wpływ na obecną politykę zagraniczną USA, ale zasadniczym czynnikiem nie jest tu protestantyzm ewangelikalny, lecz - podobnie jak za administracji Clintona - deformacja protestancka. Z tej swoistej pseudoreligii prezydenci Bill Clinton i George W. Bush zaczerpnęli swój program krzewienia za granicą amerykańskiej koncepcji liberalnej demokracji, wolnego rynku, wolności jednostki i praw człowieka. (...)
Wielu uczonych podkreślało znaczenie realizmu, idealizmu, kapitalizmu czy liberalizmu, natomiast do niedawna prawie nikt nie uważał, że wart rozważenia jest sam protestantyzm - bądź co bądź dominująca religia w USA. W XX wieku uchodziło za bezsporne, że o historii amerykańskiej polityki zagranicznej można (i należy) pisać bez odniesień do protestantyzmu.
To błędny pogląd. Amerykańska polityka zagraniczna kształtowała się i wciąż kształtuje pod wpływem protestanckich korzeni USA, ale z pewnym istotnym zastrzeżeniem. Protestantyzm, o którym mowa, nie jest autentycznym protestantyzmem, lecz czymś, co stopniowo się od niego oddalało na skutek - by tak rzec - zjazdu po równi pochyłej. Znajdujemy się obecnie w punkcie końcowym tego procesu. Protestantyzm, który kształtuje dziś amerykańską politykę zagraniczną, jest specyficzną herezją - nie protestancką Reformacją, lecz protestancką Deformacją.
Kościół rzymskokatolicki nauczał, że wierny osiąga zbawienie za pośrednictwem hierarchii kapłańskiej oraz przez uczestnictwo w sakramentach i obrzędach wspólnoty parafialnej. Pospołu tworzyły one najpewniejszą drogę do zbawienia. Protestanccy reformatorzy zbuntowali się przeciw idei, że wierny osiąga zbawienie dzięki hierarchii, wspólnocie lub jednemu i drugiemu. Choć wielu z nich akceptowało hierarchię i wspólnotę w pewnych rolach, takich jak administrowanie Kościołem i inne zbiorowe przedsięwzięcia, to jednak odrzucało je jako drogę do zbawienia. Twierdzili, że człowiek wierzący otrzymuje zbawienie w akcie Bożej łaski. (...)
Wierny może jednak lepiej poznać Boga, czytając Pismo Święte. Protestanccy reformatorzy kładli nacisk na Słowo, ale utrzymywali, że interpretacja Biblii nie wymaga pomocy hierarchii ani wspólnoty. Przeciwnie, pomoc ta - twierdzili - może przeszkadzać wiernemu w dotarciu o właściwej interpretacji. (...)
Usunięcie hierarchii i wspólnoty, tradycji i zwyczajów - wszelkich ziemskich pośredników między jednostką a Bogiem - w każdym istotnym wymiarze odbiera znaczenie lokalnym, parafialnym, kulturowym i narodowym cechom wiernego. Łaskę, wiarę i zbawienie może otrzymać każdy. Są prawdziwie powszechne, czyli katolickie (w pierwotnym sensie tego słowa). Protestanccy reformatorzy postrzegali zatem barwną mozaikę kultur i narodów w perspektywie jeszcze bardziej uniwersalnej od perspektywy Kościoła rzymskokatolickiego.
W ciągu trzech stuleci po Reformacji protestanckie odrzucenie hierarchii i wspólnoty w sprawach zbawienia rozlało się na inne dziedziny życia. Niektóre Kościoły protestanckie z czasem odrzuciły hierarchię i wspólnotę w codziennym życiu Kościoła i innych zbiorowych przedsięwzięciach. W szczególnym stopniu dotyczyło to młodych USA, albowiem otwarte pogranicze i zasada rozdziału Kościoła od państwa sprzyjały powstawaniu nowych wyznań, pozbawionych ścisłych struktur organizacyjnych i nienarzucających doktrynalnych ograniczeń.
W pierwszej połowie XIX wieku odrzucenie hierarchii i wspólnoty rozprzestrzeniło się na ważne obszary życia doczesnego i świeckiego. Znów szczególnie mocno zaznaczyło się to w USA. W dziedzinie gospodarki eliminacja hierarchii (monopolu i oligopolu) oraz wspólnoty (gildii i barier handlowych) oznaczała ustanowienie wolnego rynku. Na arenie politycznej eliminacja hierarchii (monarchii i arystokracji) oraz wspólnoty (tradycji i obyczajów) oznaczała ustanowienie demokracji liberalnej.
Jednakże nie można było dopuścić, by wolność wolnego rynku i liberalizm liberalnej demokracji przerodziły się w anarchię. Życiem gospodarczym i politycznym nie rządziła już hierarchia i wspólnota, tradycja i obyczaj, ale coś musiało nim rządzić. Zgodnie z protestanckim naciskiem na znaczenie słowa pisanego, to "coś" przyjęło postać paktów zawieranych przez poszczególnych wiernych. W dziedzinie gospodarczej były to pisemne umowy, w dziedzinie politycznej - spisana konstytucja.
Reformacja protestancka dała więc początek temu, co w pierwszych dekadach XX wieku miało się stać Amerykańskim Wyznaniem Wiary. Podstawowe elementy tego świeckiego credo - demokracja liberalna, wolny rynek, konstytucjonalizm i praworządność - w pełni zadomowiły się w Ameryce już w pierwszej połowie XIX wieku. Protestanckie odrzucenie hierarchii i wspólnoty rozprzestrzeniło się z dziedziny zbawienia na obszar ekonomii i polityki pod wpływem szczególnej wewnętrznej dynamiki, a raczej degradacji samego protestantyzmu.
Dziś, gdy od początków protestanckiej Reformacji z 1517 roku dzieli nas prawie 500 lat, potrafimy wyróżnić sześć etapów procesu, który można określić mianem staczania się protestantyzmu po równi pochyłej:
* Zbawienie przez łaskę. W sferze osobistej źródłowym protestanckim (a zdaniem reformatorów także ogólnochrześcijańskim) doświadczeniem jest doświadczenie bezpośredniej, miłosnej i zbawczej relacji człowieka z Bogiem. Człowiek osiąga zbawienie dzięki suwerennemu aktowi łaski Bożej, a nie dzięki swym uczynkom. Jest to doświadczenie "odrodzenia się" do nowego życia.
Wszelkich pośredników, wszelkie tradycje i obyczaje, które mogłyby stanąć na drodze tej bezpośredniej relacji, należy - oczywiście - usunąć. Prawdziwy protestant i odrodzony chrześcijanin doświadcza swego nowego życia jako tabula rasa, co umożliwia mu wyzwolenie tłumionych wcześniej energii i skierowanie ich na nowe przedsięwzięcia. Po części wyjaśnia to energię i skuteczność wielu "nowych chrześcijan". Gdy liczba takich osób gwałtownie rośnie, jak w okresie Reformacji, do pewnego stopnia tłumaczy to również wielką energię i skuteczność niektórych nowych państw protestanckich (np. Holandii, Anglii i Szwecji w XVI i XVII wieku).
* Łaska widoczna w uczynkach. Już w następnym pokoleniu rodzi się poważny problem. Dzieci pierwszych protestantów przychodzą na świat w protestanckiej rodzinie i Kościele protestanckim, ale same nie muszą być prawdziwymi protestantami, którzy bezpośrednio obcują z Bogiem i z łaski Boga doświadczają zbawienia.
Jak zauważył Max Weber w swej słynnej pracy "Etyka protestancka i duch kapitalizmu", może to wzbudzić wielki niepokój o duchową kondycję drugiego pokolenia protestantów.
Dla niektórych Kościołów protestanckich, zwłaszcza dla Kościoła anglikańskiego i luterańskich Kościołów państwowych w Europie, ale także dla Kościołów episkopalnych i luterańskich w Ameryce, rozwiązanie leżało w zasięgu ręki. Kościoły te pozostały hierarchiczne (papieża zastąpił monarcha), a nawet do pewnego stopnia wspólnotowe. Panowało teologicznie nieuzasadnione, lecz podnoszące na duchu przekonanie, że zbawienia można dostąpić przez uczestnictwo w obrzędach i pracy charytatywnej Kościoła. Akcent stopniowo przesuwał się z łaski na uczynki, tak jak w Kościele katolickim przed Reformacją.
Jednakże wierni innych Kościołów protestanckich, zwłaszcza reformowanych - kalwinistycznych Kościołów europejskich oraz prezbiteriańskich i kongregacjonalistycznych Kościołów amerykańskich - musieli znaleźć inne rozwiązanie problemu protestantów, którzy wprawdzie "urodzili się w Kościele protestanckim", ale nie "odrodzili się jako chrześcijanie". Bardziej rygorystyczna reformowana teologia tych Kościołów nie dopuszczała zmniejszenia nacisku na konieczność łaski. Śladowa tylko obecność elementów hierarchicznych i wspólnotowych oznaczała, że Kościoły te miały słabiej rozwinięte struktury kultowe i charytatywne. A wobec braku osobistego doświadczenia łaski nie istniały żadne dowody na to, że drugie pokolenie protestantów, czyli protestantów z urodzenia, łaskę tę otrzymało.
Jak pokazał Weber, dowodem na otrzymanie łaski stał się szczególny rodzaj uczynków: nie praca w kościele, lecz sukces gospodarczy. Tym sposobem etyka protestancka przerodziła się w ducha kapitalizmu. Ponieważ Kościoły reformowane odebrały prawomocność hierarchii, wspólnocie, tradycji i obyczajowi, przeszkody te nie stały już na drodze pracy gospodarczej. (...)
* Zbawienie przez uczynki. W ciągu kilku pokoleń ten reformowany protestantyzm wykształcił swoistą protestancką kulturę, obejmującą nową tradycję i nowe zwyczaje. Liczba protestantów żyjących w tej kulturze, lecz niedoświadczających łaski znacznie wzrosła.
Nawet w Kościołach reformowanych (kalwinistycznym, prezbiteriańskim, kongregacjonalistycznym) idea konieczności łaski zaczęła zanikać. Praca doczesna nie była już postrzegana jako znak łaski, lecz samoistne dobro. Koncepcja uczynków jako jednego z dóbr wyparła koncepcję dobrych uczynków.
* Transformacja unitarna. Gdy łaska zeszła na dalszy plan, stracili na znaczeniu także jej szafarze, Jezus Chrystus i Duch Święty. Protestantyzm reformowany, z doskonale wyartykułowaną doktryną trynitarną, przerodził się w unitaryzm, oparty na abstrakcyjnym pojęciu Najwyższej Istoty czy Opatrzności Bożej. Unitaryzm jest - oczywiście - konkretnym wyznaniem, ale teologia i filozofia unitarna mają szerszy zasięg.
Ten etap zjazdu po równi pochyłej niektórzy członkowie amerykańskiej elity politycznej, w tym niektórzy Ojcowie Założyciele, osiągnęli pod koniec XVIII wieku.
W oficjalnych dokumentach z tego okresu często mówi się o Najwyższej Istocie lub Opatrzności Bożej, a rzadko o Jezusie Chrystusie i Duchu Świętym.
* Amerykańskie wyznanie wiary. Piąty etap osiągnięto wówczas, gdy abstrakcyjny i daleki Bóg, Najwyższa Istota czy Opatrzność całkowicie zniknęły. Miejsce rozmaitych wyznań protestanckich zajęło amerykańskie wyznanie wiary, które uzyskało najpełniejszy wyraz w pierwszej połowie XX wieku. Jego najważniejsze elementy to wolny rynek, równość szans, wolne wybory, demokracja liberalna, konstytucjonalizm i praworządność. Amerykańskie wyznanie wiary z pewnością nie obejmowało hierarchii, wspólnoty, tradycji i zwyczaju. Choć samo w sobie nie było protestanckie, stanowiło wytwór protestanckiej kultury - rodzaj zsekularyzowanej wersji protestantyzmu czwartego etapu.
* Uniwersalne prawa człowieka. Ten ostatni etap osiągnięto dopiero w latach 70. ubiegłego wieku, czyli za życia dwóch ostatnich pokoleń. Amerykańskie wyznanie wiary zastąpiła koncepcja uniwersalnych praw człowieka. Ściślej biorąc, pewnym elementom amerykańskiego wyznania wiary nadano status uniwersalnych wartości. Później, w latach 90., gdy upadł ZSRR, a wraz z nim pogrążyły się w stagnacji ideologia komunistyczna, niemiecka "społeczna gospodarka rynkowa" i japoński "kapitalizm sterowany", wszystkie powszechnie znane alternatywy dla amerykańskich koncepcji gospodarczych i politycznych wydawały się zdyskredytowane. Pod przewodnictwem Ameryki świat dotarł zatem do "końca historii".
Pod koniec XVIII wieku, gdy narodziły się USA, kraj ten zamieszkiwali protestanci znajdujący się na każdym z czterech pierwszych etapów. Żaden Kościół i żaden etap nie reprezentował większości Amerykanów ani nawet politycznie uprzywilejowanej białej ludności męskiej.
Ten protestancki pluralizm oznaczał, że wynoszenie któregokolwiek z Kościołów lub etapów ponad inne w wypowiedziach publicznych mogło urazić członków innych Kościołów. Funkcjonariusze państwa sprowadzali więc swą religijną retorykę do najmniejszego - i najmniej kontrowersyjnego - wspólnego mianownika, czyli posługiwali się retoryką unitaryzmu. Nie wszyscy amerykańscy protestanci mogli uwierzyć w bogate implikacje doktryny trynitarnej, ale wszyscy mogli uwierzyć, że Bóg jest Najwyższą Istotą oraz że istnieje Boża Opatrzność. Przyjęcie unitarnej retoryki ułatwiał fakt, że niektórzy członkowie elity politycznej byli unitarianami. (...)
W gospodarce centralnym pojęciem był wolny rynek, w polityce - demokracja liberalna. Na początku XIX wieku większość Amerykanów hołdowała przekonaniu, że jedynym uprawnionym ustrojem gospodarczym jest wolny rynek, który ustanawia pisemna umowa, a jedynym uprawnionym ustrojem politycznym jest demokracja liberalna, którą ustanawia spisana konstytucja. Taką właśnie mentalność, a raczej ideologię, inteligentnie i pięknie opisał młody Francuz, który był zarazem arystokratą i liberałem, autor "Demokracji w Ameryce" - Alexis de Tocqueville.
Jak już wspomniałem, pełne ukształtowanie się tych idei miało doprowadzić do etapu piątego. W XIX wieku USA miały jednak niewiele możliwości włączenia tej ideologii do swej polityki zagranicznej. Tymczasem w nowe stulecie Ameryka wkraczała jako wielkie mocarstwo i możliwości zrobiło się bardzo dużo. Niektórzy Amerykanie - przede wszystkim Woodrow Wilson, ale także większość prezydentów od Franklina Roosevelta po George'a W. Busha - definiowali możliwość jako konieczność, albowiem potęga Ameryki pozwalała przełożyć "tak powinno być" na "tak może być".
Woodrow Wilson był synem prezbiteriańskiego duchownego. Jednakże jego publiczne wypowiedzi mają więcej wspólnego z unitaryzmem niż z prezbiterianizmem. Jak się wydaje, Wilson wierzył, że wypełnia wolę Bożą, ale nie zaprzątał sobie zbytnio głowy Jezusem Chrystusem i Duchem Świętym.
Nie zaskakuje to u prezydenta wielkiego państwa, które cechuje olbrzymia różnorodność religijna i w którym już wtedy zaznaczały się silne tendencje sekularyzacyjne. Wilson był zwolennikiem Postępu, a swój program polityczny opatrzył hasłem "Nowa Wolność". Było to zgodne z jego religijną tożsamością prezbiterianina i faktycznymi przekonaniami unitariańskimi. Wilson głęboko wierzył w wolny rynek i demokrację liberalną. Był również przekonany, że Bóg powołał go do krzewienia tych ideałów w kraju i za granicą, by "uczynić świat bezpiecznym dla demokracji". Z drugiej strony był prawie zupełnie niewrażliwy na nieprotestanckie pojęcia hierarchii, wspólnoty, tradycji i zwyczaju. Koncepcje polityczne i gospodarcze Wilsona znajdują konsekwentny wyraz w jego polityce zagranicznej, przede wszystkim w przekonaniu, że rozwiązaniem problemów krajów Ameryki Łacińskiej są wolne wybory, konstytucje i egzekwowanie umów; w podkreślaniu znaczenia wolności mórz, prawa międzynarodowego i demokratycznej ideologii podczas I wojny światowej; w niezłomnym przeciwstawianiu się monarchii Habsburgów (uosabiającej hierarchię, wspólnotę, tradycję i zwyczaj, jak również będącej jedynym mocarstwem katolickim) w imię samostanowienia, które było indywidualistycznym albo wręcz protestanckim pojęciem błędnie przykładanym do wspólnotowej albo wręcz katolickiej rzeczywistości; wreszcie w obstawaniu przy abstrakcyjnym pojęciu bezpieczeństwa zbiorowego, zapisanym w Karcie Ligi Narodów, jako rozwiązaniu odwiecznego problemu konfliktów międzynarodowych. Dla Wilsona i milionów innych Amerykanów wszystkie te koncepcje były czymś normalnym i oczywistym.
W uaktualnionej wersji są czymś normalnym i oczywistym dla milionów Amerykanów dzisiaj. Jednak mogą się takie wydawać tylko ludziom wychowanym w kulturze ukształtowanej przez protestantyzm, nie zaś przez jakąś inną religię. Trudno sobie wyobrazić, by polityk będący prawosławnym chrześcijaninem, muzułmaninem, hindusem, konfucjanistą, buddystą czy katolikiem wysuwał te koncepcje tak konsekwentnie jak Wilson i jego krajanie w późniejszych latach. Trudno sobie nawet wyobrazić, by tego rodzaju ideologię wyznawał polityk o świeckich przekonaniach, wychowany w kulturze ukształtowanej przez którąkolwiek z wymienionych religii. Tacy demokraci jak Jawaharlal Nehru, Sun Jat-sen i Konrad Adenauer hołdowali zupełnie innym ideologiom.
Ostatni i zarazem największy z projektów Wilsona, Liga Narodów, zakończył się fiaskiem, w 1920 roku odrzucił go senat i miliony Amerykanów, ale większość protestanckich koncepcji Wilsona na trwałe wpisała się do amerykańskiej polityki zagranicznej. Zgodnie z historyczną kliszą, USA po I wojnie światowej "schroniły się w izolacjonistycznym kokonie".
W rzeczywistości jednak to wycofanie się dotyczyło tylko Europy (a i tu wyłącznie dziedziny bezpieczeństwa i wojskowości). W innych regionach świata, zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej i Azji Wschodniej, USA kontynuowały, a nawet intensyfikowały swą obecność w okresie republikańskich administracji lat 20. Potem, na skutek wielkiego kryzysu, administracja Roosevelta przyjęła nową strategię wobec Ameryki Łacińskiej (polityka dobrego sąsiedztwa i koniec amerykańskich interwencji wojskowych) oraz Azji Wschodniej (ponowne skupienie się na Chinach i polityce otwartych drzwi). Jednakże w okresie międzywojennym amerykańskiej polityce zagranicznej w tych dwóch rozwijających się regionach świata przyświecał cel szerzenia najważniejszych elementów teraz już w pełni ukształtowanego amerykańskiego wyznania wiary, takich jak wolny rynek, równość szans, wolne wybory, demokracja liberalna, konstytucjonalizm i praworządność.
Główny powód, dla którego USA zredukowały niemal do zera swe zaangażowanie w sprawy bezpieczeństwa Europy, był następujący: Amerykanie doszli do przekonania, że nie nawrócą państw europejskich - gospodarczo rozwiniętych, militarnie silnych i politycznie niezależnych - na amerykańskie wyznanie wiary. Z krajami Ameryki Łacińskiej i Azji Wschodniej - gospodarczo mało rozwiniętymi, militarnie słabymi (z wyjątkiem Japonii) i politycznie zależnymi - sprawa wyglądała zupełnie inaczej: ich przejście na amerykański model życia wydawało się możliwe.
Rzecz jasna, by w to uwierzyć, trzeba było uznać rzeczywistość kulturową i społeczną tych krajów za nieistotną lub zamknąć na nią oczy. Amerykanom nie sprawiło to jednak kłopotu, bo rzeczywistość ta ukształtowana była przez takie religie jak katolicyzm i konfucjanizm, dla protestanckiej mentalności Amerykanów jednoznacznie zacofane i irracjonalne. Wystarczy trochę perswazji, by ten sam pogląd wpoić mieszkańcom Ameryki Łacińskiej i Azji Wschodniej, którzy przyswoją sobie jakąś wersję amerykańskiego wyznania wiary. Wyłonił się zatem charakterystyczny schemat prowadzenia polityki zagranicznej w czasach pokoju.
W stosunkach z krajami silnymi, a zwłaszcza mocarstwami, amerykańską politykę zagraniczną cechowała roztropność albo dystans, "realizm" albo "izolacjonizm". USA nie odbiegały pod tym względem od innych mocarstw. Z kolei w stosunkach z krajami słabymi amerykańską politykę zagraniczną cechował "idealizm" (w gruncie rzeczy zsekularyzowany protestantyzm) - chęć nawrócenia danego kraju na wolny rynek i demokrację liberalną.
Powstawał jednak problem, gdy chcąc nawrócić jakieś słabe państwo albo region, USA wchodziły w konflikt z innym mocarstwem. Wtedy idealizm kolidował z realizmem i roztropnością. Taki był scenariusz wydarzeń z lat 1931-41, gdy amerykańska wizja Chin zderzyła się z ekspansjonistycznymi dążeniami Japonii. Wynikiem było przystąpienie USA do II wojny światowej.
Podczas tej wojny Roosevelt wcielił w życie wiele spośród koncepcji głoszonych przez Wilsona w trakcie poprzedniej wojny. Formalnie rzecz biorąc, Roosevelt był episkopalianinem i prowadził bardziej realistyczną i pragmatyczną politykę zagraniczną niż prezbiterianin Wilson. Wydaje się jednak, że w rzeczywistych przekonaniach religijnych obaj byli tej czy innej maści unitarianami i w swej polityce czasu wojny obaj energicznie krzewili wolny handel oraz demokrację liberalną. Ponadto Roosevelt wskrzesił wilsonowską Ligę Narodów pod zmienioną postacią ONZ.
Po II wojnie światowej charakterystyczny schemat amerykańskiej polityki zagranicznej - "realizm" wobec silnych, "idealizm" wobec słabych - wszedł w kolejną fazę rozwojową. Gdy USA miały do czynienia z krajami słabymi (a w epoce powojennej do tej kategorii zaliczały się państwa europejskie i Japonia), w swej polityce zagranicznej dążyły do przekształcenia ich zgodnie z amerykańskim wyznaniem wiary. Gdy miały do czynienia z mocarstwami (w epoce zimnowojennej do tej kategorii zaliczał się najpierw ZSRR, a później także Chiny), prowadziły odmienną politykę zagraniczną. Po przejściowym okresie konfliktu z mocarstwami komunistycznymi o ich słabszych sąsiadów (Europę Środkową i Wschodnią w przypadku ZSRR, Tajwan i Azję Południowo-Wschodnią w przypadku Chin) nastąpił przybliżony podział spornych regionów na strefy wpływów i dalszą politykę zagraniczną USA cechował realizm, z gatunku "roztropnościowego" (wobec ZSRR) lub "zdystansowanego" (wobec Chin do 1972 roku).
W latach 70. amerykańskie elity polityczne i intelektualne zaczęły lansować koncepcję uniwersalnych praw człowieka jako fundamentalny cel amerykańskiej polityki zagranicznej. Koncepcja ta oznaczała doprowadzenie zasadniczych elementów amerykańskiego wyznania wiary do logicznej, powszechnie obowiązującej konkluzji. (...)
Ameryka przechodziła od gospodarki industrialnej do postindustrialnej, a tym samym od mentalności producenckiej do konsumenckiej. Ponadto społeczeństwo nowoczesne zmieniało się w ponowoczesne, a tym samym ideologię "posesywnego indywidualizmu" zastępowała ideologia "ekspresywnego indywidualizmu". Nowa postindustrialna, konsumencka, ponowoczesna, ekspresywno-indywidualistyczna Ameryka znalazła ucieleśnienie w "generacji ja", czyli w pokoleniu powojennego wyżu demograficznego. Dla tego pokolenia prawa (bo z pewnością nie obowiązki) jednostki (bo z pewnością nie wspólnoty) były wartością najwyższą, jeśli nie jedyną. (...)
Ideologia indywidualizmu przenika wszystkie aspekty społeczeństwa; to filozofia totalna. Wydaje się, że jej rezultat jest diametralnym przeciwieństwem totalitaryzmu państwowego, ale pozory mogą mylić. Zasadniczo jest to swego rodzaju totalitaryzm ego.
Oba totalitaryzmy bezlitośnie niszczą instytucje pośredniczące, które stoją między jednostką a najwyższymi władzami lub siłami o największym zasięgu. W przypadku totalitaryzmu państwa najwyższymi władzami są rządzący; w przypadku totalitaryzmu ego siłami o największym zasięgu są podmioty globalnej gospodarki. Indywidualizm - z jego pogardą dla hierarchii, wspólnot, tradycji i zwyczajów - stanowi logiczną konkluzję i ostateczną skrajność sekularyzacji religii protestanckiej. Trójca Święta pierwotnego protestantyzmu, Najwyższa Istota unitaryzmu, a nawet amerykańskie wyznanie wiary zostały zdetronizowane i zastąpione przez imperialne "ja". Długi zjazd protestanckiej Reformacji po równi pochyłej dotarł do mety w postaci protestanckiej Deformacji, protestantyzmu bez Boga, reformacji sprzeciwiającej się wszelkim formom. Deformacja protestancka sprawiła, że nie mówimy już "ufamy Bogu", a przynajmniej nie mówimy tego szczerze; ufamy sobie samym i prosimy Boga, by - jeśli istnieje - powiedział "amen".
Polityka zagraniczna Deformacji protestanckiej polega na krzewieniu uniwersalnych praw człowieka. Podczas zimnej wojny projekt ten podlegał pewnym ograniczeniom. Póki USA były zaangażowane w epicką walkę z ZSRR oraz ideologią komunistyczną, musiały okazywać szacunek konkretnym hierarchiom, wspólnotom, tradycjom oraz zwyczajom w krajach sprzymierzonych i iść wobec nich na pewne ustępstwa. Ustępstwa te nierzadko polegały na odchodzeniu od normalnej amerykańskiej polityki promowania wolnego rynku i demokracji liberalnej, co doprowadziło m.in. do powstania tak zwanego dylematu sprzymierzonych tyranów.
Upadek ZSRR i dyskredytacja ideologii komunistycznej w dużym stopniu usunęły konieczność takich kompromisów i ustępstw. Jednocześnie rozrost globalnej gospodarki i konkurencji między państwami w liberalizowaniu swoich gospodarek celem przyciągnięcia zagranicznego kapitału doprowadził do legitymizacji wolnego rynku. USA mogły teraz bez ograniczeń realizować swój wielki projekt uniwersalnych praw człowieka.
Wybór Billa Clintona na prezydenta (1992) oznaczał objęcie władzy w USA przez pokolenie Amerykanów, którzy byli prawdziwymi wyznawcami ekspresywnego indywidualizmu - pokolenie wyżu demograficznego. Administracja Clintona kładła większy nacisk na uniwersalne prawa człowieka niż jakakolwiek wcześniejsza administracja. W prawach człowieka, wolnym rynku, demokracji liberalnej i wolności jednostki widziała rozwiązanie prawie wszystkich problemów ludzkości.
Gdy do władzy doszła administracja Busha, demonstracyjnie odrzuciła znaczną część polityki zagranicznej poprzedników. Lansowany przez nią indywidualizm zaliczał się raczej do kategorii posesywnej niż ekspresywnej. Co się jednak tyczy szerzenia amerykańskich wartości (teraz definiowanych jako "nienegocjowalne wymogi ludzkiej godności") za granicą, administracja Busha w gruncie rzeczy kontynuuje, a nawet intensyfikuje program administracji Clintona. W publicznej retoryce ulubionym terminem administracji Busha jest demokratyzacja, podczas gdy ulubionym terminem administracji Clintona była globalizacja.
W istocie jednak obie administracje energicznie wspierały oba te procesy. Można wskazać pewne różnice taktyczne, na przykład stosunek do instytucji międzynarodowych i prawa międzynarodowego, ale gdy George W. Bush mówi o wolności i demokracji jako o powszechnym, danym od Boga prawie, jest tak szczery, jak tylko szczery może być polityk - co najmniej równie szczery jak Woodrow Wilson. (...)
Zachodzą dwie istotne różnice między tymi administracjami, jeśli chodzi o tło polityczne ich projektów demokratyzacyjnych. Administracja Clintona była bezpośrednio i aktywnie naciskana przez lobby praw człowieka, które domagało się podjęcia tego projektu i związanych z nim interwencji militarnych. Wspierało ją w tym lobby globalizacyjne, czyli firmy o globalnych interesach gospodarczych. Z kolei administracja Busha była bezpośrednio i aktywnie naciskana przez lobby neokonserwatywne, które także domagało się podjęcia tego projektu i związanych z nim interwencji militarnych (szczególnie wojny w Iraku). Neokonserwatyści przystąpili również do budowy koalicji politycznej na rzecz demokratyzacji i interwencji, werbując niektórych członków lobby praw człowieka ("liberalnych jastrzębi") i lobby globalizacyjnego. Zwerbowali też niektórych członków ewangelikalnego lobby protestanckiego, ci jednak udzielili tylko swego poparcia, ale nie podjęli inicjatywy ani nie wywierali na administrację nacisku, by poszła na wojnę.
Ewangelikanie poparli projekt demokratyzacyjny Busha, bo był to projekt Busha, a oni już wcześniej byli zwolennikami jego polityki (a ściślej jego retoryki) w kwestiach kulturowych i społecznych. I na odwrót, niektórzy działacze ruchu na rzecz praw człowieka poparli projekt demokratyzacyjny Busha, bo był to projekt demokratyzacyjny. W prawie wszystkich innych kwestiach, zwłaszcza kulturowych i społecznych, sprzeciwiali się polityce Busha. Zresztą działacze ruchu na rzecz praw człowieka nie znoszą ewangelikanów, skutkiem czego koalicja wspierająca politykę zagraniczną Busha jest niestabilna.
Ewangelikalni protestanci raczej nie uważają polityki zagranicznej za dziedzinę priorytetową. Dążenia demokratyzacyjne USA za administracji Clintona zupełnie ich nie obchodziły. Gdyby jakiś kraj się zdemokratyzował, ewangelikanie byliby zadowoleni, bo umożliwiłoby to działalność misyjną w tym kraju. (Z punktu widzenia ewangelizacji szczególnie obiecujące wydają się teraz Chiny). Ewangelikanie wyznają jednak pogląd, że takie możliwości otworzą się na skutek działań Bożych, a nie w wyniku wysiłków politycznych. Ewangelikalni protestanci, którzy poważnie traktują Biblię, doskonale wiedzą, że światłością świata jest Jezus Chrystus, a uznawanie za tę światłość Ameryki jest formą bałwochwalstwa i herezji. A przecież gdy nie będzie już można zaprzeczyć, że polityka zagraniczna administracji Busha poniosła kompletne fiasko, trzeba będzie wskazać winnych. Dotyczy to zwłaszcza kampanii wyborczych w 2006 i 2008 roku. Demokraci i liberałowie zaatakują republikanów i konserwatystów. Z kolei ci drudzy odczują silną pokusę zdystansowania się wobec prezydentury Busha i wobec ewangelikalnych protestantów, "religijnej prawicy", która tak zdecydowanie i tak lekkomyślnie poparła prezydenta, gdy wciągnął Amerykę w chuligańską awanturę bliskowschodnią. Demokraci i republikanie, liberałowie i świeccy konserwatyści dojdą do wspólnego wniosku, że winni są ewangelikanie. Prawdziwi architekci polityki zagranicznej Busha odejdą do innych zajęć i wpadną w otchłań zapomnienia, bo nie stanowią dla demokratów i liberałów zagrożenia w kwestiach kulturowych i społecznych, które tak wiele dla nich znaczą. Zagrożenie stanowią natomiast ewangelikanie - pokusa, by zmarginalizować ich poprzez obarczenie winą za fiasko amerykańskiej polityki zagranicznej, będzie nie do odparcia.
Rzecz jasna, to liberałowie wymyślili projekt demokratyzacji, opowiadając się za eksportem amerykańskiego wyznania wiary. Jeśli wina za klęskę polityki zagranicznej spadnie na ewangelikanów, nie powinni być zdziwieni. Od dawna sceptycznie odnoszą się do doczesnych prób zreformowania ludzkości i doskonale wiedzą, że bezbożny świat zawsze znajdzie nowe sposoby na obarczenie prawdziwych chrześcijan odpowiedzialnością za własne błędy. Taka jest dynamika Deformacji protestanckiej.
James Kurth
© "The American Interest", zima 2005
przeł. Tomasz Bieroń
p
*James Kurth jest profesorem wydziału nauk politycznych Swarthmore College i pracownikiem Instytutu Badawczego Polityki Zagranicznej w Filadelfii. Przewodniczy grupie badawczej, która zajmuje się problematyką stosunków Ameryki z Zachodem. Wydawca kwartalnika "Orbis". W "Europie" nr 4 z 26 stycznia ub.r. opublikowaliśmy jego tekst "Nieboszczyk naród amerykański".