p

Frank Furedi*

Niepewność elit wywołuje ich agresję wobec religii

Zawzięte i zjadliwe ataki na wyprodukowany przez Disneya film o Narnii są naprawdę zdumiewające. Powieściopisarz Philip Pullman określił literacki pierwowzór pióra C.S. Lewisa mianem "jednej z najohydniejszych, najbardziej szkodliwych rzeczy, jakie kiedykolwiek czytał". Polly Toynbee z "Guardiana" z gorliwością zasłużonego kulturowego krzyżowca od razu rozpoczęła nagonkę: "Narnia uosabia wszystko, co w religii najbardziej znienawidzone".

Reklama

Tym, co Toynbee zdaje się uważać za najbardziej znienawidzone, jest chyba umiejętność wyrażania mocnego poczucia wiary. "Amerykańscy fanatycy wysługują się tym filmem" - ostrzega. Wielu krytyków zdaje się szczególnie oburzać perspektywa wykorzystania filmu przez organizacje religijne w celu promowania swej wiary. Grupa doradcza Media Transparency ostrzega, że film jest oparty na książce zawierającej "jawnie religijny pierwiastek" - co nie powinno dziwić, zważywszy na fakt, że jej autor był dobrze znanym propagatorem chrześcijaństwa. Zdumiewające jest jednak to, że chrześcijanie promujący chrześcijaństwo ściągają na siebie tak ostre potępienie.

Najpierw była kontrowersja wywołana "Pasją" Mela Gibsona, teraz mamy cenzurujące odrzucenie "Lwa, czarownicy i starej szafy". Oba przypadki stanowią świadectwo tego, jak silne są nastroje wrogości wobec wyrażania wiary religijnej w dzisiejszej kulturze popularnej. Artystyczne przedstawienia religijnych przekonań są regularnie piętnowane za pomocą terminów "fundamentalistyczne", "nietolerancyjne", "dogmatyczne", "wykluczające", "irracjonalne" czy "prawicowe". Jako świecki humanista instynktownie nieufny wobec wszelkiego moralizowania zatrącającego fanatyzmem, jestem podejrzliwy w stosunku do pryncypialnego potępiania filmów zawierających religijne przesłanie. Taka wrzawa przypomina mi sposób, w jaki niegdysiejsi reakcjoniści ścigali w Hollywood najmniejsze przejawy bluźnierstwa lub manifestacje "antyamerykańskich wartości". Zastąpienie fanatyzmu religijnej nietolerancji jego świecką wersją nie jest specjalnie światłym posunięciem.

Zastanawiam się, jak dzisiejsi antyreligijni krzyżowcy zareagowaliby na "Historię zakonnicy", film z 1959 roku traktujący o kobiecie poświęcającej wszystko, aby zostać siostrą zakonną? Czy zostałby odrzucony jako wywrotowy spisek na rzecz manipulowania emocjami bezbronnych dziewcząt? Albo sprzysiężenie mające nadać fundamentalizmowi ludzką twarz? Może zostałby określony mianem chorego filmu z podprogowym przesłaniem promującym kampanię "Po prostu powiedz nie"?

Reklama

Nie ulega wątpliwości, że gdyby Ben Hur (z roku 1959, z Charltonem Hestonem w roli głównej) miał premierę dzisiaj, potępiono by go jako bezwstydną próbę promowania "muskularnego chrześcijaństwa". A cóż dopiero nieszczęsny "Cud na Trzydziestej Czwartej ulicy" z 1947 roku! Zawarta w nim pochwała Bożego Narodzenia zostałaby zlinczowana jako prymitywny przykład polityki wykluczania. Zamiast cieszyć się szacunkiem kulturowych elit, filmy takie jak "Szata", "Quo vadis" czy "Dziesięcioro przykazań" odrzucono by dziś najpewniej jako podstępną i szkodliwą religijną propagandę.

Znakiem naszych czasów jest to, że nawet niektórzy ludzie związani z produkcją "Lwa, czarownicy i starej szafy" świadomie zaprzeczają, jakoby film zawierał religijne przesłanie. "Uważamy, że nie nakręciliśmy religijnego filmu", powiedział Dennis Rice, starszy zastępca szefa od reklamy studia Disney. Reżyser filmu Andrew Adamson stwierdził, że czytelne chrześcijańskie przesłanie "jest otwarte na interpretacje publiczności". "Wiara jest w oczach tego, który wypatruje", powiedziała aktorka Tilda Swinton, grająca Białą Czarownicę. Ta obronna odpowiedź sugeruje, że osławione "muskularne chrześcijaństwo" stojące za filmem jest w gruncie rzeczy dość sflaczałe. Według Stanleya Mattsona, przewodniczącego Fundacji C.S. Lewisa w Redlands w Kalifornii, podobne asekurowanie się jest zrozumiałe, gdyż dzisiejsze elity kulturalne zwykły dyskredytować wszystko, co zostanie uznane za "chrześcijańskie".

Próby oddzielenia filmu od jakiegokolwiek chrześcijańskiego zamysłu są umotywowane nie tylko względami komercyjnymi. Pomimo twierdzeń antyreligijnych krzyżowców, iż chrześcijańska prawica - szczególnie w USA - zyskuje na popularności, w sensie kulturowym jest ona coraz bardziej marginalizowana. Filmom o chrześcijańskim przesłaniu z trudem przychodzi dobitne przekazywanie poczucia wiary i sensu. Zamiast tego wartości religijne przekazywane są pod pozbawionymi ludzkiego kształtu postaciami. Próba nadania zachowaniom pingwinów transcendentalnego znaczenia w powszechnie przyjmowanym z uznaniem "Marszu pingwinów" jest symptomatyczna dla tego teologicznego analfabetyzmu. Entuzjazm, z jakim chrześcijańskie organizacje powitały "Marsz pingwinów", pokazał raczej ich dezorientację (jeśli nie wręcz desperację) niż agresywną pewność. Po pingwinie przyszła kolej na kolejne zwierzę - Aslana, lwa z filmu o Narnii - które miało posłużyć za symbol niewinności, poświęcenia i wskrzeszenia. Po jakie stworzenie sięgną chrześcijańscy filmowcy w dalszej kolejności?

Nawet gdy filmy przedstawiają religię w ludzkich kategoriach, jak w przypadku postaci Chrystusa w "Pasji" Gibsona, odbywa się to w zdegradowanej formie. W wizji Gibsona Jezus zostaje zredukowany do kawałka mięsa, ofiary biczowania i prześladowań, której fizyczne cierpienia pokazane są z potworną szczegółowością. Z pewnością nie podnosi to na duchu.

Krytycy religijnych aktywistów są tak przejęci domniemanym zagrożeniem ze strony swych wrogów, że nie zauważają, iż wiele chrześcijańskich grup odczuwa dziś brak odwagi głoszenia własnych przekonań i wydaje się kwestionować autorytet swojej wiary. Jest to szczególnie uderzające w odniesieniu do kontrowersji otaczających koncepcję "Inteligentnego Projektu" (Intelligent Design). Teoria ta zakłada, że pewne cechy wszechświata, zwierząt i ludzkiej egzystencji "najlepiej wyjaśnia" raczej "inteligentna przyczyna" niż naturalna selekcja. Wielu dostrzega w Inteligentnym Projekcie jedynie zagrożenie, opisując go jako nową formę triumfującego kreacjonizmu. Nie zauważają oni ogromnego ustępstwa, jakie Inteligentny Projekt czyni wobec autorytetu nauki.

Niezdolni do obrony kreacjonizmu jako dogmatu wiary opartej na boskim objawieniu, zwolennicy Inteligentnego Projektu zmuszeni są przyjąć język nauki, aby uprawomocnić swoje argumenty i istnienie jakiegoś rodzaju Boga. Uwidacznia to ich teologiczny oportunizm i niemożność obrony religii za pomocą jej własnych pojęć. Oczywiście Inteligentny Projekt nie jest nauką, ale obecne w nim odwołanie do wiary w naukę ukazuje granice autorytetu władzy religijnej w dzisiejszych czasach.

Przesądy i uprzedzenia powinny być regularnie obalane za pomocą racjonalnych argumentów. Wściekłe inwektywy, którymi obrzuca się dziś wyznawców chrześcijaństwa, są typowe dla namiętności przypisywanych zazwyczaj fanatycznemu inkwizytorowi. Podobnie jak niegdysiejsza hiszpańska inkwizycja, antyreligijni fanatycy wciąż poszukują fundamentalistycznych spisków.

Nie przestają też atakować organizacji religijnych za próby wyzyskania filmów o religijnym przesłaniu lub zawierających religijne motywy. Działają tu podwójne standardy. W końcu film i propaganda są ze sobą nierozerwalnie związane. Na przykład uczestnicy kampanii przeciwko AIDS przyjęli z otwartymi ramionami filmy takie jak "Filadelfia" - gdzie Tom Hanks grał pełnego godności człowieka umierającego na AIDS - z uwagi na pozytywną rolę, jaką odgrywają w nagłaśnianiu ich sprawy. Obecnie organizacje gejowskie czczą film Anga Lee "Brokeback Mountain" o kowbojach-gejach za to, iż stanowi afirmację homoseksualnej miłości i tożsamości. "Wykorzystywanie" filmów dla promowania jakiejś kwestii nie jest wyłączną domeną ruchów religijnych. Czego więc tak obawiają się liberalne elity?

Fantazja o teokratycznym zagrożeniu

Do właściwej liberalnym elitom obsesji zakamuflowanego zagrożenia ze strony filmów opartych na wierze dochodzi jeszcze ich paranoja odnośnie religijnej prawicy. Antyreligijni krzyżowcy, szczególnie w USA, wciąż wyolbrzymiają wpływ chrześcijaństwa na kulturę i politykę. Za każdym razem, gdy odwiedzam Amerykę, ten strach zdaje się przybierać na sile. Powszechne jest obecnie tłumaczenie reelekcji prezydenta George'a W. Busha w 2004 roku ofensywą armii jego religijnych zwolenników. "Fundamentaliści i ewangelikanie, którzy objawili się w tych wyborach w tak wielkiej liczbie, kierują się i zawsze kierowali strachem" - argumentuje jeden z krytyków pełzającej teokracji. Zamiast zadać trudniejsze pytanie o to, dlaczego niektóre ich własne argumenty nie wzbudzają oddźwięku wśród znaczącej części opinii publicznej, wielu woli wskazywać palcem religijną prawicę i winić ją za posługiwanie się "strachem" i krzywdzącą argumentacją.

Idea religijnego fundamentalizmu znajdującego się w ofensywie i grożącego zdominowaniem życia publicznego jest szeroko podzielana po obu stronach Atlantyku. Napędza ją przekonanie o tym, że ostatni rozwój wypadków w światowej polityce wskazuje na odrodzenie moralistyki. Wielu liberalnych komentatorów zauważa na przykład, że reelekcję Busha umożliwiła zdolność religijnej prawicy do połączenia się ze zwykłymi ludźmi w ich poszukiwaniach sensu. Zgodnie z tą obowiązującą obecnie interpretacją duża część opinii publicznej "utożsamiła "politykę znaczenia" z polityczną prawicą". Dlaczego? Ponieważ - jak twierdzi jeden z komentatorów, liberalny rabin Michael Lerner - "w prawicowych kościołach i synagogach przedstawiono wyborcom spójny pogląd na świat, przemawiający do ich >>potrzeby sensu<<".

Często mówi się, że religijna prawica mobilizuje i zyskuje poparcie, odwołując się do wartości znajdujących oddźwięk u prymitywnego, skłonnego do uproszczeń elektoratu. Dlatego też nawet filmy dla dzieci, takie jak "Lew, czarownica i stara szafa", wywołują taką wrogość. Dyskomfort liberalnych elit wobec religii często uzasadniany jest strachem, że zostaną one zmarginalizowane, jeśli nie zaangażują się na rzecz "wielkich pytań", które podobno stawiają. Są również zaniepokojone tym, że jeśli nie będą w stanie narzucić społeczeństwu pozytywnej wizji, ludzie dostaną się pod wpływ kierujących się wartościami "ekstremistów", religijnych i politycznych organizacji wrogich wobec status quo. Krótko mówiąc, religia postrzegana jest jako potężna siła odwołująca się do tych rzekomo prostych ludzi, do których nie mogą dotrzeć wyrobieni członkowie elity.

Przekonania te są podbudowane protekcjonalnym założeniem, że wykształcona miejska populacja, przeciętne jednostki należące do ogółu, potrzebuje uproszczonych, czarno-białych odpowiedzi odnośnie sensu życia. W prywatnych rozmowach niektórzy członkowie liberalnej elity twierdzą, że masy są bezmyślne, materialistyczne, prostackie, rasistowskie, seksistowskie i homofobiczne.

Zaprzęgnięto nowe teorie do wyjaśnienia, czemu dzieci tak bardzo chcą oglądać "Lwa, czarownicę i starą szafę" i inne poprawiające samopoczucie filmy oraz odpowiadają na apele religijnej prawicy. George Lakoff, którego książka "Don't Think of an Elephant" ("Nie myśl o słoniu") stała się swego rodzaju biblią tłumaczącą wyborczą klęskę liberalnych demokratów w USA, przedstawia skłaniających się do głosowania na Busha jako wytwory autorytarnych "surowych ojcowskich rodzin", w których motywacjami są interes własny, chciwość i rywalizacja. Ci ludzie nienawidzą "opiekuńczości i troski", są religijnymi bigotami, brakuje im też terapeutycznej wrażliwości ich liberalnych krewnych.

W przebraniu politycznej teorii Lakoff proponuje diagnozę o podrzędności niektórych ludzi. Wcześniej podobna pogarda była znakiem rozpoznawczym autorytarnej prawicy. W dzisiejszym "inkluzywnym" społeczeństwie nie ma nic złego w pomijaniu części elektoratu uznanej za ograniczoną, jeśli wciąż działa ona pod wpływem wyznawanej wiary. Lakoff i inni twierdzą, że wielu ludzi głosujących na Busha lub będących pod wpływem religijnej prawicy po prostu nie wie, co leży w ich najlepszym interesie. Zamiast przyznać się do klęski własnych politycznych projektów, liberalne elity wolą oskarżać część ogółu o głupotę i łatwowierność.

Ta tendencja do szukania winy za zwycięstwo teokracji w rzekomej skłonności przeciętnych ludzi do czarno-białych rozwiązań sprawia, że uwaga zostaje skupiona nie na porażce elit w promowaniu i utrzymywaniu pozytywnej wizji przyszłości, lecz na rzekomym politycznym analfabetyzmie mas. Z tego powodu dyskusje na temat tak zwanych ruchów fundamentalistycznych często zawierają ukryte potępienie wspierających je osób - i dlatego rzekome twory kultury fundamentalistycznej są w zawoalowany sposób krytykowane za niemoralność.

To niepewność anglo-amerykańskich elit kulturowych odnośnie ich własnych wartości i moralnej wizji świata prowokuje ich obłąkańcze ataki na religię. Jest w tym potężny ładunek złej wiary: wielu lewicowców i liberałów potępia jako gorszych ludzi, którzy odwołują się do wartości moralnych, ale zarazem zazdrości im.

W obawach zakłopotanej elity kulturowej przed zyskującą poparcie mas potężną religijną prawicą możemy dostrzec dobry przykład złej wiary, która obawia się wiary prawdziwej.

Jeśli nie możesz ich pokonać...

Coraz większa część liberalnej i centrowej opinii orientuje się, że nie wystarczy po prostu potępić religię. Nieumiarkowane ataki na religijną prawicę znajdują poklask u progresywistów, niewiele jednak czynią na rzecz ukrócenia poszukiwań sensu przeważających w całym społeczeństwie. Dlatego rosnąca liczba liberalnych i lewicowych polityków zaapelowała o nowy moralny wymiar własnych politycznych programów.

Desperacja, z jaką ci oportunistyczni politycy poszukują wartości moralnych, wskazuje czego tak naprawdę nienawidzą w filmie o Narnii: tego, że Aslan nie jest po ich stronie. Aslan posiada niezwykły zasób wiary - coś, czego kulturowym, liberalnym elitom w sposób widoczny brakuje. Kiedy Michael Lerner wykrzykuje, że "demokraci mieli realną społeczną siłę wówczas, gdy łączyli działania legislacyjne z duchową polityką uosabianą przez Martina Luthera Kinga", po prostu zwraca uwagę na to, iż jego polityczni towarzysze zamieszkują moralną pustynię.

Problem z umotywowanymi politycznie nawoływaniami do odnowy moralnego wymiaru życia publicznego polega na tym, że stawiają sobie one cel zdobycia lub utrzymania władzy. Lecz moralność sfabrykowana na użytek politycznego pragmatyzmu skazana jest na brak organicznego związku z życiowym doświadczeniem i dlatego jest mało prawdopodobne, by znalazła oddźwięk wśród szerszych rzesz ludzi. Jest mało prawdopodobne, że rozproszona i wyobcowana oligarchia okaże się wystarczająco wrażliwa na codzienne zmartwienia trapiące ogół. Dlatego pragmatyczne poszukiwania gotowych moralnych celów zamieniają się zwykle w ćwiczenia z arbitralnego wskazywania i wybierania pewnych, niewywołujących obrazy wartości. Może to być etos publicznych powinności Narodowej Służby Zdrowia i rozprawa ze światowym ubóstwem, światowy pokój, troska o niedołężnych, pochwała szacunku itd.

Te arbitralne listy hurrawartości brytyjskiej Partii Pracy ukazują jedynie brak zorientowanej na cele moralnej perspektywy wypływającej z zaangażowania na rzecz problemów własnych i ogółu obywateli.

W ostatecznym rozrachunku politycznie umotywowane apele o moralność wśród liberałów i lewicy nie są tak odległe od sposobów, na jakie chrześcijanie "wykorzystują" "Marsz pingwinów" czy "Lwa, czarownicę i starą szafę". Są cynicznymi gestami napędzanymi raczej przez polityczne kalkulacje niż płynącą z głębi duszy inspirację moralną. Co szczególnie cyniczne, owe próby konstruowania "moralnego wymiaru" są zawsze nakierowane na innych: tych, którzy wydają się potrzebować "prostych" odpowiedzi i "sensu". To dostarczanie "metafizycznego pocieszenia" spełnia tę samą rolę, co wymyślane przez dorosłych bajki dla dzieci. Co przywodzi nas z powrotem do Narnii: problemem nie jest najwyraźniej otucha zapewniana przez C.S. Lewisa, lecz przyklejona jej etykietka.

Ostatnia uwaga. Sam termin "metafizyczne pocieszenie" sugeruje wartości tworzone poprzez kalkulację, instrumentalizację, manipulację i cynizm. Moralność, którą głoszą ludzie niekoniecznie "wierzący w te rzeczy", raczej nie poruszy świata. Dlatego też czują się oni tak bardzo urażeni filmem o Narnii i tak bardzo go nienawidzą. Przy wszystkich swoich wadach film próbuje przekazać potężny ładunek wiary, odwagi i poświęcenia. Uczucia te są obce kulturowej elicie, która postrzega każdą manifestację silnych uczuć jakiegokolwiek rodzaju jako kolejną formę tak znienawidzonego fundamentalizmu. Zazdrość, zła wiara i instrumentalizacja - oto co napędza dzisiejszą antyreligijną krucjatę.

&copy; Frank Furedi

przeł. Paweł Marczewski

p

*Frank Furedi, ur. w 1948 na Węgrzech, wraz z rodzicami wyemigrował na Zachód po powstaniu 1956 roku. W latach 70. zamieszkał w Wielkiej Brytanii i był związany z radykalną lewicą. Profesor socjologii na Uniwersytecie Kent. Autor wielu prac poświęconych roli ryzyka we współczesnych społeczeństwach. Opublikował m.in. "Culture of Fear" (1997), "Paranoid Parenting" (2001), "Where Have All the Intellectuals Gone?" (2004) oraz "Politics of Fear" (2005). W "Europie" nr 10 z 8 marca br. ukazał się wywiad z Furedim "Globalizacja prowadzi do zdziecinnienia".