Główny Inspektor Sanitarny zlecił w lutym Narodowemu Instytutowi Leków oraz Państwowemu Zakładowi Higieny kontrolę sanitarną w czternastu losowo wybranych szpitalach na terenie województwa mazowieckiego. Jej wyniki minister zdrowia ujawni jeszcze w tym tygodniu.

Nieoficjalnie wiadomo, że raport krytykuje stan techniczny i sanitarny niektórych placówek. Brakuje w nich personelu przeszkolonego w zakresie kontroli zakażeń szpitalnych. Antybiotyki zakażonym pacjentom podawane są na zasadzie: "dajemy, co mamy" lub "na oko", a nie po wykonaniu np. kosztownych posiewów bakteryjnych. Wiele placówek oszczędza na badaniach laboratoryjnych, chociaż te mogłyby pomóc wykryć w porę groźne zarazki. Do tego wszystkiego, medycy bardzo często nie zgłaszają zakażeń.

"Mimo obowiązku zatrudnienia lekarza epidemiologa przez dyrektora szpitala, w zdecydowanej większości placówek nie było takiego specjalisty" - przyznaje dr Paweł Grześkowski, kierownik Zakładu Profilaktyki Zakażeń Szpitalnych z Narodowego Instytutu Leków. W efekcie, jak podaje dr Grześkowski, aż po 90 proc. zakażeń szpitalnych nie ma śladu w dokumentach.



Reklama

Projekt ustawy o zapobieganiu i zwalczaniu chorób zakaźnych opracowany przez Ministerstwo Zdrowia zakłada, że dyrektor szpitala będzie osobiście odpowiedzialny za to, że w jego placówce doszło do zakażenia pacjenta groźną chorobą. "Szpitale co miesiąc będą musiały raportować powiatowym inspekcjom sanitarnym ilość zakażeń. Nie tak łatwo będzie je ukryć, bowiem kontrolować będziemy nie tylko stan zużycia antybiotyków w przyszpitalnych aptekach, ale również na zwalczanie jakich chorób zostały przeznaczone" - zapowiedział wczoraj minister Religa.

Opracowywany jest też katalog kar dla lekarzy. W projekcie ustawy znajdzie się m.in. zapis o odpowiedzialności dyrektorów szpitali. "Pięć tysięcy złotych z własnej kieszeni zapłaci szef placówki, w której dojdzie do zakażenia" - mówi nam Anna Malinowska, rzeczniczka prasowa Głównego Inspektora Sanitarnego. Szczegóły projektu walki z zakażeniami ministerstwo ma przedstawić w najbliższy piątek. Wtedy też upubliczniony będzie raport opracowany przez Główny Inspektorat Sanitarny.

Dlaczego ujawnienie prawdy o zakażeniach jest takie trudne? Bo ich przypadki musieliby zgłaszać ci sami lekarze, którzy do nich doprowadzili. Dlatego prof. Piotr Heczko, mikrobiolog z Polskiego Towarzystwa Zakażeń Szpitalnych w Krakowie, przy opracowywaniu swoich raportów epidemiologicznych korzysta głównie z anonimowych informatorów. Stowarzyszenie ma ich w 50 placówkach w Polsce.

Ich informacje budzą niepokój. Wynika z nich bowiem, że na oddziałach intensywnej opieki medycznej, chirurgii i neonatologii (oddziały dla wcześniaków - red.) dochodzi do najgroźniejszych zakażeń. Co czwarty pacjent zainfekowany tam wirusem lub bakterią umiera. Śmierć najczęściej dopada ludzi sztucznie wentylowanych, cewnikowanych lub intubowanych, a także dzieci z niską wagą urodzeniową. "Praktycznie nie ma szpitala, w którym nie dochodziłoby do zakażeń zapaleniem płuc lub dróg moczowych" - wylicza prof. Heczko. Przyznaje, że najgroźniejsze i wcale nierzadkie (dotyczy 25 proc. wypadków - red.) są też zakażenia krwi.

Z ich powodu chorzy dłużej przebywają w szpitalach - średnio 25 dni - i nie zawsze opuszczają je zdrowi. Tak było m.in. w przypadku głośnych epidemii szpitalnych posocznicy, które zainteresowały prokuratorów w Warszawie i Łodzi. W tym ostatnim przypadku z powodu szpitalnego zakażenia umarło bowiem aż 17 noworodków.