Wychowywałam moją córeczkę bezstresowo, zgodnie z normami obowiązującymi w Szwecji - kraju, w którym się urodziła. Razem z jej tatą, również obywatelem Szwecji i jej wielbicielem, pozwalaliśmy małej na wszystko. Jedynym ograniczeniem było jej bezpieczeństwo. Natomiast fantazja nie znała granic.

"Polusiu, co zjesz na śniadanie?" - pytaliśmy, dając jej wybór "A cio jest?" "Co chcesz...?" - odpowiadaliśmy dumni z kolekcji zdrowej żywności. "But" - zaproponowała rezolutnie nasza pięciolatka. "Butter?" - ucieszyliśmy się z jej postępów w angielskim. "Nie, poproszę buta" - podstawiła swój dziecinny talerzyk z plastikowymi sztućcami. Dziecko ma oczywiste prawo do eksperymentów, smakowania rzeczywistości, więc upewniłam się: gotowany czy surowy? "Zwykły" - zadecydowała. Próbowała go pokroić, owinąć sznurówki wokół widelca i w końcu, śmiejąc się, zrezygnowała.

Aniołeczek wpadł w szał
Nie wiem, czy testowała nowy przepis, czy rozsądek i cierpliwość swych opiekunów. Nie zastanawiałam się nad tym. Było nam razem dobrze, zabawnie i nie mieliśmy z Polą żadnych problemów. Także z przedszkola przynosiła wzorowe świadectwa "moralności". Do czasu aż pewnego letniego wieczoru musiałam zadać sobie pytanie jak z Almodóvara: "Czy wiem wszystko o mojej córce?". Nasz bezstresowo wychowany aniołeczek wpadł nagle w szał, gdy w centrum handlowym odmówiliśmy mu trzeciej kolejki lodów. Trzymając Polę za wierzgające nóżki, sądziliśmy jeszcze, że się wygłupia. Kiedy zaczęła wyć i gryźć - oniemieliśmy. Tata przez kilka pięter do parkingu niósł ją wrzeszczącą, skrępowaną w uścisku niczym baleron. Pola w histerii zamieniła się w mini-Hannibala Lectera i, próbując zjeść własnego ojca, uszkodziła sobie mleczny ząb. W przygnębiającym milczeniu wracaliśmy do domu.

Skończył się czas beztroski, belle epoque niewinnego dzieciństwa. Człowiek nie jest z natury dobry (grzech pierworodny?), nawet nasza córeczka. Trzeba było stopniowo zamienić się w egzekutorów dobrego wychowania. Przestaliśmy naśmiewać się z telewizyjnej superniani tresującej dzieci. Mimo że nadal dręczy mnie pytanie: co tak naprawdę tresujemy - odruchy czy człowieka? Przecież dziecko jest mądrzejsze od inteligentnego owczarka i trzeba zwracać się do jego rozumu, duszy. Czy patrząc w figlarne, słodkie oczka, musimy szukać w nich dopiero dojrzewającego człowieczeństwa, czy zgodzić się z genialną intuicją Astrid Lingren, że dziecko to też człowiek, tylko mniejszego rozmiaru?

Hodujemy pokolenie potworów
My, wychowując ideał dziecka, niepostrzeżenie zajęliśmy się hodowlą potworka. Czym zawiniliśmy? Prawdopodobnie narcyzmem, wadą naszej epoki. Potrzebą bycia tak wspaniałym, żeby nas bezgranicznie uwielbiano. Z drugiej strony zagłuszaliśmy poczucie winy, wiedząc, że do obrazu idealnego rodzica wiele nam brakuje. Zawiniliśmy złymi metodami, brakiem uwagi, niecierpliwością. W ten sposób narcyzm podsyca poczucie winy, a poczucie winy narcyzm - bo czyja to wina? Moja, Ja, Mój! - zaklęte koło, w którym jak na średniowiecznych torturach łamiemy swój spokój i psychikę dziecka.

Między naszym narcyzmem a poczuciem winy trwa też uczuciowa rozgrywka z dziećmi. Tak skomplikowana psychologicznie i wielopoziomowa, że szachy przy tym z figurą króla ojca i matką królową są dziecinną igraszką. Chcemy potwornie, żeby synkowie mamusi, córeczki tatusia nas kochały, kochały, wybaczając nasze braki perfekcyjnej miłości, i żeby wynagradzały nam brak miłości naszych rodziców. Przez to hodujemy następne pokolenie potworów. Kupujemy, znosimy do domu kolejne trofea naszego narcyzmu i winy - zabawki, gry, ciuchy. Zasypujemy nimi wyrwę we własnych sercach i sumieniach, przepaść wykopywaną przez czas spędzony w pracy.

Który ze znanych terapeutów pocieszał zapracowanych ojców: Wystarczy intensywne piętnaście minut dziennie, by utrzymać prawdziwy kontakt z potomstwem. Złośliwi mogliby dodać, że to i tak nieźle jak na przedłużone o cztery minuty konsekwencje jedenastu minut - czasu przeciętnego stosunku. Prawdopodobnie źle stawiamy pytanie: nie ile czasu spędzamy z dziećmi - 24/24 czy piętnaście minut - ale kto je wychowuje i jak? Czy dwudziesto-, trzydziestolatkowie są dorośli? Dzieciństwo przeciąga się poza maturę, młodość prędzej siwieje, niż potrafi się ustatkować. Może więc w naszych czasach dopiero dziadkowie są na tyle zrównoważeni i dojrzali, by wychować harmonijne dzieci.

Roszczeniowy gówniarz
Mamy wyjątkowo dorodną młodzież. Większość mentalnie wygląda na wyhodowaną w szklarni, gdzie dorastała w sztucznej poświacie telewizorów i komputerów. Nastolatki podobne do siebie w gustach i modach są chyba dziećmi jednego ojca - pilota, telewizyjnego pilota. Narzekamy na rozwydrzoną dzieciarnię. Według mnie, dzieci nie mają wad. Są emanacją wad i zalet swoich niedojrzałych rodziców.

Dziecko rodzi się fizycznie, ma wypisany dzień, godzinę urodzin. Ale ludzkie dziecko musi się jeszcze urodzić psychicznie. Na tym polega wychowanie, na drugim wspólnym porodzie. Matka karmi niemowlaka mlekiem, bliskością. Ojciec trzecią piersią też dokarmia emocje. Powtórne narodzenie także bywa bolesne, we łzach, krzykach. Jeżeli z niego zrezygnujemy, to tak jakbyśmy pozbyli się dziecka przed porodem. Ono samo usunie się z życia - wybór środków jest duży: od narkotyków, alkoholu po inne rodzaje destrukcji.

W klasie przedmaturalnej jednego z elitarnych liceów warszawskich, gdzie uczy się znajoma siedemnastolatka, prawie połowa jej koleżanek i kolegów regularnie tnie się po rękach i nogach. To nie są dzieci marginesu, ofiary prymitywnej przemocy. Mają jednak sznyty - widzialne blizny pokaleczonej duszy. Nie widzimy ich lub próbujemy leczyć placebo - kasą. Znosimy dziecku prezenty niby trzej królowie klękający przed cudowną istotą. W tej fazie zamiast zbawcy, wybawcy naszych nieczystych sumień obciążonych poczuciem winy, wyrasta nie Antychryst, ale antydziecko. Roszczeniowy gówniarz, hedonista żądający natychmiastowego zaspokojenia swoich potrzeb. Kopia swoich rodziców, ale pozbawiona obrony, norm i hamulców. Może czasem i wierna kopia, tyle że jeszcze tak dziecinna i nie na tyle cwana, by uniknąć zderzenia z wymiarem sprawiedliwości.

Publiczną tresurą początkujących potworków zajmuje się telewizyjna superniania. Potrafi ułożyć każde dziecięce monstrum. Sadzając je kilkadziesiąt razy na kocyku, wyrabia w nim wreszcie odruch posłuszeństwa. Moja Pola ogląda to z nabożną trwogą i szacunkiem. Widząc los poskromionych, porównuje swoje wybryki z ich wyczynami. Zerka niepewnie, czy w drzwiach nie stanie superniania, czy już nie szykuje się do desantu na jej dzieciństwo. Przecież ta współczesna super-Baba-Jaga przerabiająca diabełki w aniołki widzi wszystko. Z wysokości billboardów obserwuje maleństwa, grożąc im palcem przypominającym gigantyczny patyk do nabijania szaszłyków z bezbronnych ciałek. Wytresowanych behawioralnymi odruchami: siadaj, nie rusz. A dusza? Gdzie w tym czysta dziecięca duszyczka korumpowana przez dorosłych?

Pęd do dorosłości
Granica między rozpieszczonym dzieckiem a rozwydrzonym nastolatkiem jest zacierana przez rodziców i komercję. Każdy ma w tym swój interes. Sześcioletnie dzieci chcą się wyzywająco ubierać na wzór swoich kreskówkowych idolek. W efekcie podmalowanymi lolitkami nie są dorastające panienki, ale dziewczynki kończące przedszkole. Kilkunastolatki bywają narkomanami i alkoholikami. Ten pęd do dorosłości jest jednocześnie ucieczką od dojrzałej odpowiedzialności. To coś takiego jak XVIII-wieczna moda na białe peruki. Biel włosów oznaczała dojrzałość, chociażby peruczka skrywała główkę dziecka. Współczesne dzieciństwo przebierane za Barbie szybko zamienia się w młodość trwającą wiecznie (chociaż nie jest to wieczna młodość, o której marzył wizjonersko Goethe).

Nadmiar prezentów zamiast udowadniać dziecku naszą miłość, rodzi w nim wewnętrzny chaos. Może w sklepach z zabawkami powinny wisieć ostrzeżenia podobne do tych ze sklepów monopolowych: "Minister zdrowia ostrzega: Małe dziecko nie obejmuje umysłem ponad 12 maskotek. Dokładając mu nowe, fundujemy mu umysłową niestrawność - zatwardzenie nudy lub biegunkę rozdrażnienia". Nie wiem, czy druga skrajność - przedszkola Opus Dei, gdzie w ogóle nie ma zabawek - są dobrym rozwiązaniem. Między rozrzutnością a ascezą jest gdzieś złoty środek. Między poczuciem winy rodziców a ich egoistycznym narcyzmem także.

Wychowywane bezstresowo szwedzkie maluchy nie muszą rzucać się w sklepach na podłogę i wyć ze złości. Wiedzą, że dostaną wszystko oprócz lania. Ale gdy dorosną, idą grzecznie do pracy, żeby kupić swoje marzenia. Albo biorąc państwowe pieniądze, przeciągają niby społeczną pieszczotę stan zawieszenia między studiami a dorosłością.

Francuskie dzieci bite po twarzach powołują się w swoich kaprysach na kartę praw człowieka i obywatela. "Mam prawo!" - seplenią, patrząc rodzicom twardo w oczy. Francuscy uczniowie, studenci umieją się domagać strajkami, manifestacjami swoich przywilejów. Nawet francuskie wyrostki z przedmieść, domagając się swoich praw, w desperacji podpalają samochody. Polskie dzieci, gdy drą się "Chcę!", dostają najczęściej w dupę. Jest w tym zapowiedź brutalnej prawdy - przedsmak tego, w co i jak mocno uderzy je polski los.

*Manuela Gretkowska, prozaiczka. Zadebiutowała w roku 1990 utworem "My zdies' emigranty". Opublikowała również powieści "Tarot paryski" (1993), "Kabaret metafizyczny" (1994), "Podręcznik do ludzi" (1996), zbiór opowiadań "Namiętnik" (1998), "Silikon" (2000), nominowany do nagrody Nike pamiętnik "Polka" (2001), "Sceny z życia pozamałżeńskiego" [razem z Piotrem Pietuchą] (2003) oraz "Europejkę" (2004). Jest także autorką scenariusza do filmu Andrzeja Żuławskiego "Szamanka" i współscenarzystką serialu "Miasteczko".

































Reklama